Pośmiertnemu albumowi Sophie należy się miejsce obok podobnych wydawnictw Prince’a, Michaela Jacksona, Tupaca czy Queen. Towarzystwo wyjątkowe, okoliczności już nie, bo w każdym z tych przypadków główną motywacją spadkobierców wydaje się chęć spieniężenia tęsknoty fanów i fanek, a ze strzępów pozostawionych kompozycji próbują wywróżyć jak z fusów, o co zmarłym mogło chodzić.
Przypadek Sophie jest szczególnie rozczarowujący, bo po wszystkich pozostałych można było się spodziewać, iż do wskrzeszenia na mocy kapitalistycznego cudu prędzej czy później dojdzie. Brytyjska producentka nie grała jednak w lidze gwiazd głównego nurtu, miała własną, gdzie ukształtowała tak odmienne i charakterystyczne środki wyrazu, iż gwałtownie znalazła oddane grono zainspirowanych jej brzmieniem osób, chociażby Charli XCX, Caroline Polachek, Backxwash czy rodzime Coals. Przesadą byłoby nazywanie jej artystką podziemia – po kilkaset tysięcy czy choćby kilka milionów przesłuchań na utwór to wyniki świadczące o popularności na ogromną skalę – ale wykonywała pop, o którym zawsze trzeba było pisać z użyciem przedrostków obniżających jego komercyjny potencjał – avant, hyper, experimental i podobnymi. Wydawało się, iż tyle wystarczy, by przedwcześnie, tragicznie zmarłą artystkę uchronić przed zombifikacją, a jednak została zmuszona do powrotu na cudzych zasadach.
Niesprawiedliwością byłoby nastawianie się na najgorsze a priori, zdarzają się przecież także udane albumy pośmiertne, dość wspomnieć The Shining J Dilli, 3.2.1. Zilch albo Life After Death Biggiego. Pierwsze rozczarowanie pojawiło się jednak już po zlustrowaniu listy utworów – aż szesnaście w blisko siedemdziesiąt minut wygląda imponująco, szkoda tylko, iż w zaledwie jednym, zawierającym w dodatku „intro” w tytule, nie ma żadnego gościnnego występu. Metoda „na gościa” upowszechniła się w ostatnich latach jako doskonały sposób na pomnażanie liczby przesłuchań na platformach streamingowych, więc nie jest to widok zaskakujący, niemniej Sophie nie sięgała po podobne rozwiązania na poprzednich wydawnictwach, co natychmiast podsunęło dwa ostrzeżenia. Pierwsze sugerujące, iż muzyka mogła zostać ukształtowana wbrew jej specyficznym metodom działania, drugie, iż te wszystkie dodatkowe osoby były potrzebne po to, by dokończyć ledwo napoczęte pomysły. Obydwa każą z kolei powątpiewać w to, komu adekwatnie należy przypisać autorstwo albumu.
O jego ostatecznej zawartości zadecydował Benny Long – wieloletni współpracownik Sophie, a prywatnie jej brat, czyli jedyna osoba, która miała ku temu predyspozycje i do tego prawo. Kilka argumentów na jego obronę nasuwa się samoistnie, najmocniejszym może być ten o nieprzewidywalności siostry, bo być może faktycznie zechciałaby zaskoczyć publiczność zaproszeniem innych artystów i artystek do współpracy. Wystarczy jednak wsłuchać się w dwa początkowe utwory – minimalistyczny, zawierający niemal wyłącznie beat i skrajnie zniekształcony głos rapera Jozzy’ego Rawwwwww oraz Plunging Asymptote z Julianą Huxtable, producentką muzyki post-klubowej, czyli zbiór nieposegregowanych dźwięków przypominających robocze ścieżki przypadkowo rozrzucone w Abletonie – by nie tylko utwierdzić się w przekonaniu, iż Sophie zostawiła po sobie zaledwie wstępne szkice, których nie udało się ukończyć, ale przede wszystkim, iż dialog z umarłymi nie jest możliwy.
Wielu raperów i producentów posługuje się gotowymi cennikami, dostępnymi dla wszystkich, kto wyrazi chęć skorzystania z ich usług. Osobista relacja, jakość kompozycji czy wkład artystyczny nie mają dla nich znaczenia, czego nie da się zakamuflować, o ile słucha się muzyki jako czegoś więcej niż tylko tła dla codziennych czynności. Żeby jednorazowy mezalians rzeczywiście mógł się udać, potrzebna jest rozmowa oraz uformowanie wspólnej wizji. Nie kompromisowej, zdominowanej przez którąś ze stron, tylko całkowicie nowej i nieoczywistej. Na Sophie nie ma podobnych momentów. Są co najwyżej takie, gdy jednostronność nadawania komunikatów udaje się nieco rozmyć. Zwłaszcza w The Dome’s Protection z Niną Kraviz, którego długo wybrzmiewające, łagodne akordy grawitują ku ambientowi, co – jak za pociągnięciem szpachelki – pozwala rozetrzeć nierówności.
Jedynym prawdziwym zaskoczeniem jest tutaj bylejakość pomysłów i drastyczne spłycenie bogactwa, do którego się odwołują. To trochę tak, jakby Blink-182 wziął na warsztat utwory King Crimson z dodatkiem oryginalnych partii gitarowych Roberta Frippa, w czym nie byłoby choćby niczego złego, efekt mógłby okazać się interesujący, ale na pewno nie wtedy, gdyby został wydany pod nazwą tytanów prog rocka. Im dalej, tym w dodatku gorzej – Reason Why albo Live in My Truth to tak bardzo poprawny, zachowawczy EDM, iż aż przykro patrzeć, jak pod imieniem Sophie ukazuje się dokładnie to, co próbowała zdekonstruować, zakrzywić i przetworzyć na kompletnie inny punkt widzenia.
Benny Long na pewno nie pomylił się w tym, iż próby udawania jego siostry byłyby skazane na porażkę, dlatego wybrał inny kurs i może zdołałby się wybronić, gdyby na paskudnej okładce wyglądającej na wygenerowaną przez sztuczną inteligencję umieścił dodatkowo słowa: „A Tribute To”. Nie ocaliłoby to wprawdzie tych przypadkowo zlepionych ze sobą utworów od mierności, ale przynajmniej dałoby się je uznać za szczery hołd, a nie wyrachowany skok na kasę.
korekta: Daniel Łojko