Kim są tytułowi Skanerzy? W wielkim skrócie to telepaci, osobnicy, którzy nie tylko słyszą myśli innych ludzi, ale i potrafią nimi manipulować, a choćby zabić. Fantastyczna moc ma jednak swoją cenę – skanerzy to jednostki niestabilne psychicznie i emocjonalnie, uzależnione od leku blokującego ich zdolności. Dodatkowo okazuje się, iż zaczyna ich eliminować jeden z nich, psychopatyczny Darryl Revok. Wysłany za nim zostaje Cameron Vale, do niedawna bezdomny, nieświadomy swych niecodziennych umiejętności. Wyszkolony przez enigmatycznego dr. Rutha, człowieka pracującego dla firmy zbrojeniowej, Vale rozpoczyna poszukiwania Revoka, niedługo zaś znajduje wsparcie w osobie skanerki, Kim Obrist (znana z Siedmiu czarnych nut, choć dla mnie przede wszystkim z serialu Niebezpieczne ujęcia, Jennifer O’Neill).
Nawet z tego krótkiego opisu trudno rozpoznać tu rękę króla horroru wenerycznego, jak określano swego czasu Cronenberga. Ciało ustępuje miejsca umysłowi, którego siła prowadzi do groźby utraty kontroli nad samym sobą oraz różnego rodzaju alternacji fizycznych, głównie destrukcyjnych, ale ostatecznie w centrum zainteresowań reżysera jest moc psychiczna. Seksualne obsesje są tu nieobecne, zastąpione niemal szpiegowskim kostiumem oraz antycznym konfliktem, gdzie grzechy ojca przechodzą na jego dzieci, które dorosły i domagają się zemsty. Do tego dochodzi prawdziwie cyberpunkowy moment, kiedy Cameron łączy się z systemem nerwowym komputera i zaczyna skanować jego zawartość – powstrzymać go może jedynie komenda samozniszczenia maszyny, choć zamiast cichego jej wyłączenia mamy potężną eksplozję po jednej stronie i stopioną słuchawkę telefoniczną po drugiej, namacalny efekt psychicznego spustoszenia. Mając w pamięci inne obrazy Cronenberga, wiele osób poczuje się zawiedzionych tym, jak bardzo komercyjnym projektem są Skanerzy.
Nie ja. Skoro dany film osiąga status kultowego wyłącznie dzięki jednej scenie, może to świadczyć o wielkości tego momentu bądź o słabości całej reszty. W tym przypadku wybuchająca głowa, którą widzimy już w pierwszych dziesięciu minutach seansu, stanowi idealną zapowiedź bardzo niezobowiązującego kina. Scena ta miała być zresztą pierwszą w całym filmie, ale reżyser nie chciał, aby ominęli ją spóźnieni na seans widzowie. Widzimy w niej, jak grany przez Louisa Del Grande mężczyzna, w napisach końcowych nazwany Pierwszym Skanerem, organizuje dla korporacyjnych pracowników pokaz mocy własnego umysłu. Na samym początku tłumaczy on zebranym ryzyko skanowania, po czym prosi jedną osobę o uczestniczenie w prezentacji. Nikt nie jest chętny być królikiem doświadczalnym, ale ostatecznie mężczyzna, w którym rozpoznajemy Michaela Ironside’a, podnosi rękę i wchodzi na scenę. Obaj aktorzy wspaniale sprzedają tę scenę, zwłaszcza Del Grande, swym spokojem, taktem i otwartością, budując zaufanie do swojej postaci. Następnie obserwujemy dwóch mężczyzn siedzących przy stole, nieodzywających się ani słowem od momentu rozpoczęcia skanowania i reagujących na siebie w sposób czytelny i zwyczajnie przerażający – pierwszy jest jakby sparaliżowany, jego ciało napięte, z wymalowaną na twarzy agonią, podczas gdy postawa ochotnika sugeruje opanowanie, kontrolę i przyjemność. Prezentacja kończy się kultowym BUM, kiedy głowa Del Grande zamienia się w przebity balon, eksplodujący fragmentami mózgu na wszystkie strony. Oczywiście ochotnikiem okazał się sam Revok i jest to jedno z najlepszych wprowadzeń czarnego charakteru w horrorze, jakie mogę sobie wyobrazić, prezentujące pełną potęgę możliwości bohatera. I choć później trzeba czekać aż do finału, kiedy film ponownie osiągnie podobny poziom efektownego i żywiołowego okrucieństwa, początek ten nastawia widzów idealnie na kino, jakie za chwilę obejrzą.
Skanerzy ani przez chwilę nie udają, iż są czymś więcej niż b-klasową rozrywką, dziełem, które chce się podobać publiczności szukającej spełnienia w ponurym, krwawym i rozsadzającym wyobraźnię świecie telepatycznych dziwadeł, jak słyszymy w filmie. Podkreśla to także energiczna muzyka Howarda Shore’a, od samego początku nadająca adekwatny ton tej sensacyjnej opowieści. Jest tu wystarczająco dużo Cronenberga, aby bez trudu móc rozpoznać jego ulubione obsesje, ale jednocześnie w żadnym ze swoich wcześniejszych i późniejszych dzieł reżyser ten nie idzie w stronę tak oczywistej przygodowej konwencji. Główny bohater rzucany jest z jednego miejsca w drugie, co rusz ucieka przed armią zaprogramowanych morderców, biorąc udział w pościgach i strzelaninach oraz próbując dojrzeć w tej eskapadzie jakiś sens bądź wyjście. Kanadyjczyk z pewnością nakręcił dużo mądrzejsze filmy, i takie, które bardziej zszokowały widzów, a choćby zarobiły większe pieniądze, ale Skanerzy to prawdopodobnie jego jedyne dzieło zrealizowane wyłącznie po to, aby rozerwać publiczność.
Dowodem tego jest choćby fakt, iż Cronenberg nie ucieka się do żadnych formalnych eksperymentów. W jednym ze swoich wcześniejszych filmów, nakręconym w 1969 roku Stereo, Kanadyjczyk po raz pierwszy mierzy się z tematem telepatii, ale czyni to w sposób niesamowicie wymagający, godzinny seans wypełniając czarno-białymi obrazami, pozbawionymi wręcz fabuły i dialogów, a gdzieniegdzie jedynie uzupełnionymi narracją zza kadru. W słynnym Wideodromie reżyser penetruje umysł głównego bohatera, zacierając granice między rzeczywistością a halucynacjami. To samo robi później w Nagim lunchu i eXistenZ, których światy będą zniekształcone już u samych podstaw – w tym pierwszym filmie przez narkotyki, w drugim przez rzeczywistość wirtualną. Tymczasem w Skanerach, zamiast urozmaicić klasyczną narrację odważniejszymi zabiegami, Kanadyjczyk decyduje się na mniej inwazyjne metody działania. Jak na ironię, film o psychicznej dominacji pozbawiony jest obrazów, które rozgrywają się w głowach bohaterów. Cronenberg zadowala się widokiem twarzy skanerów – udręczonych nieprzerwanym szumem informacyjnym lub skupionych na prześwietlaniu innych osób – nie pokazując nam samego procesu. Widzimy eksplodującą głowę, żyły wychodzące na wierzch czy samozapłon, ale nie to, co do tego doprowadziło.
To nie znaczy, iż twórca Historii przemocy nie daje nam żadnych wskazówek odnośnie do terroru, jaki na co dzień dotyka jego bohaterów. Sam Revok, będąc młodym człowiekiem, opisuje swój stan w sposób niezwykle obrazowy – stwierdza, iż w jego głowie siedzą nie tylko głosy, ale także cali ludzie. Nieco później widzimy dzieła Benjamina Pierce’a (Robert A. Silverman), skanera, który zwrócił się w kierunku sztuki, aby nie oszaleć. Jego rzeźby przedstawiają najczęściej zniekształcone twarze, przerażające lub przerażone postaci, lekarzy i pacjentów, a w jednym przypadku głowę na tyle wielką, iż do jej środka mogą wejść ludzie i się tam rozgościć. Psychiczna udręka sprowadzona jest tu do obrazów, w których ciało wydaje się niewystarczające, zbyt słabe, aby dysponować mocą przekraczającą nasze wyobrażenie. Cronenberg wie, iż bez względu na to, jak pokazałby proces skanowania, nie oddałby w pełni bólu, trudu i potworności związanych z jednej strony z wejściem do czyjejś głowy, a z drugiej z niemożliwością obrony przed intruzem. Łatwiej pokazać efekt końcowy, równie nieprawdopodobny, ale chyba bardziej szokujący – o ile bowiem umysł nie zna granic, o tyle ciało już tak. A to jest u Cronenberga polem wiecznej eksploracji i dewastacji.
Skoro zatem Skanerzy poruszają ulubione przez Kanadyjczyka tematy, dlaczego znajdują się raczej na uboczu jego twórczości? Dlaczego ten konkretny film Cronenberga nie cieszy się taką samą miłością jak wspomniane Wideodrom, Nagi lunch czy Mucha? Może to wynikać z faktu, iż artystyczne dążenia reżyser przekuwa w atrakcyjny, acz pozornie pusty spektakl, feerię efektów specjalnych. Ale inaczej powinni w takim razie reagować widzowie, którzy kochają b-klasowe kino, zwłaszcza z lat osiemdziesiątych; mimo to również i w ich przypadku Skanerzy nie cieszą się specjalnym uwielbieniem. Fani wydają się kojarzyć wyłącznie scenę z głową, tak jakby film Cronenberga nie miał do zaoferowania nic więcej w kwestii widowiskowego gore. To nieprawda, bo jest również znakomicie zrealizowany finał, w którym obserwujemy pojedynek skanerów, a i wcześniejsze sekwencje nader brutalnych egzekucji są nakręcone z nerwem i charakteryzują się dosyć opresyjną atmosferą.
Uważam, iż największy problem filmu leży w głównym bohaterze i grającym go Stephenie Lacku. Aż do ostatniej sceny Cameron Vale jest postacią bierną, działającą zgodnie z wytycznymi dr. Rutha, który jest bardzo ambiwalentnie przedstawionym osobnikiem. Gra go Patrick McGoohan, najlepiej znany z serialu The Prisoner oraz epickiego Braveheart – za każdym razem, gdy przedstawia radzie nadzorczej swój plan wyeliminowania konkurencji (Revoka i jego ludzi), rozumiem, jak bardzo bezlitosnym, ale i pragmatycznym jest człowiekiem. Jednocześnie trudno nie dostrzec troski i współczucia w jego relacjach z Vale’em. Tych cech, jak i wielu innych, brakuje temu ostatniemu, bohaterowi z przypadku (choć oczywiście wcale nie), który jest najmniej ciekawą postacią filmu. Do tej roli Cronenberg wybrał Lacka, uznanego malarza. Niestety, już od pierwszej sceny widać, iż Lack aktorem nie jest – w jego występie dominuje sztuczność, swoje kwestie wypowiada bez żadnego emocjonalnego zabarwienia i wydaje się również „głuchy” na grę swoich partnerów, zwłaszcza bardzo dobrej O’Neill. Trudno zaangażować się w narrację, choćby pełną tak fantastycznych pomysłów, jak te Cronenberga, jeżeli nie wierzymy w głównego bohatera.
Czytałem kiedyś, iż Skanerzy są metaforą końca ruchów hipisowskich, których członkowie po latach protestów przeciw establishmentowi, eksperymentowania z narkotykami i funkcjonowania w opozycji do tradycyjnego modelu życia musieli zdecydować, kim chcą być. Jedni wybrali dobrze płatne prace, nie zapominając o tym, skąd się wywodzą (Obrist), inni stoczyli się na samo dno (Vale) lub zamknęli w sobie, uciekając od współczesnego świata (Pierce), a jeszcze inni sprzeniewierzyli się młodzieńczym ideałom dla pieniędzy i władzy (Revok). I to w filmie Cronenberga rzeczywiście jest, ale pod grubym płaszczem kina sensacyjnego trudno dostrzec cokolwiek ważnego poza wybuchającą głową. Ta jest tak kultowa, iż sama w sobie staje się synonimem Skanerów, odwracając uwagę od całej reszty, począwszy od fabuły, na jej interpretacjach kończąc. Niektóre rzeczy są czasem aż za dobre.