W jednej z początkowych scen szóstego odcinka Emily, ubrana cała na czarno (o dziwo, bez dodatku ulubionego wzoru groszków), pierwszy raz w życiu zakłada na nogi narty w uroczym alpejskim kurorcie. Sytuacja wydaje się nieciekawa: (rzekomo) ciężarna Camille (Camille Razat) ogłasza konkurs na szybki zjazd ze stoku, który prowokuje Gabriela (Lucas Bravo), czyli (rzekomego) ojca jej dziecka, do rzucenia się za nią w narciarską pogoń. Emily zostaje sama we mgle na szczycie góry, gwałtownie tracąc kontrolę nad kończynami. Jednak nie ma tego złego, co by na baśniowe nie wyszło: pomimo bolesnego upadku i upuszczenia telefonu w przepaść, pomocną dłoń poda jej nie kto inny, jak przystojny Włoch, który okaże się zamożnym pasterzem z okolic Rzymu i z którym magicznie splotą się jej losy w drugiej połowie czwartego sezonu serii. Witajcie w naszej… a nie, pardon, w bajce o pewnej naiwnej Amerykance w stolicy Francji: wysnutej z pomyślnych zbiegów okoliczności, ubrań od znanych projektantów i kolejnych kieliszków espresso martini.
Przy okazji pierwszej połowy serii narzekałam, iż tempo akcji jest równie szybkie, co chęć przyswajania przez Francuzów niuansów języka angielskiego. Czyli: raczej niespieszne. W drugiej połowie akcja się jednak zagęszcza, choć wciąż nie jest to sezon przełomowych wydarzeń: raczej pretekstów, mniejszych i większych eskapad oraz okien, które otwierane są na zagraniczne przygody Emily w kolejnych sezonach. Wzorcem rasowych oper mydlanych, znikąd pojawiają się nowi bohaterowie, czy też nowi klienci lub pracowniczki agencji Grateau (w świecie Amerykanki to przeważnie jedno i to samo), którzy namieszają w życiu uczuciowo-zawodowym postaci i zainicjują nieskończone roszady podrywów i nieporozumień. Nad życiem uczuciowym Amerykanki zgromadzą się jednak czarne chmury. "Kto ma szczęście w pracy, nie ma szczęścia w miłości" powie pogodzona z losem Emily, dodając do kalendarza datę kolejnego służbowego spotkania.
Dla jednych le porażka, dla innych przyjemny l’eskapizm. Nie będę kłamać – ja jestem raczej w drugiej grupie i mimo wszystko bawiłam się przyzwoicie. Dostajemy to, po co przyszliśmy, a poziom odklejenia od rzeczywistości, romantyzacji pracoholizmu, krindżowych żartów Luca oraz luksusowej mody we krwi zostaje utrzymany. Jedni stwierdzą: hate watching, i pewnie coś w tym jest. Ale skoro widownia jest żądna chleba i igrz… pardon, croissantów i szampana, to je tu dostanie: w dodatku w ilościach, które wręcz prowokują widzów do analiz, jak bohaterów na ten styl życia stać (i wychodzi na to, iż nie stać, ale kto by się tym przejmował). Mimo wszystko w tle pretekstowej fabuły "Emily w Paryżu" oferuje coś swojskiego, i to bynajmniej nie dlatego, iż w jednej ze scen pojawiają się odniesienia do Krakowa. Jest raczej jak siedzenie z przyjaciółmi przy charakterystycznym dla Paryża stoliczku zwróconym w stronę ulicy i prowokującym do krytycznej obserwacji. W ostatnich odcinkach pojawiają się choćby przebłyski pewnej błyskotliwości, które wskazują, iż produkcja może być znacznie bardziej intertekstualna i zdystansowana do swojej naiwnej konwencji, niż nam się – być może – początkowo wydawało.
To jednak, à la fin, nie ma takiego znaczenia: serial Darrena Stara ("Seks w wielkim mieście", "90210"), czyli pisarza i producenta, który zjadł zęby na produkcjach z kobietami sukcesu, wielkimi miastami i pieniędzmi w tle, po prostu pałaszuje się oczami. Oglądanie perypetii Emily i jej przyjaciół pozostaje jak jedzenie czwartej gałki lodów; suto zastawiony stół na all inclusive; fikuśny weselny tort, który pięknie wygląda, ale nie ma smaku. I pewnie zdrowiej byłoby odpuścić sobie kolejny kawałek, ale to przecież takie trudne, gdy odcinki są tak krótkie i niezobowiązujące, a strategia marketingowa – równie przemyślana i skuteczna… Z powodu lekkiej formy łatwo jest "Emily…" trywializować, ale chyba coś faktycznie jest na rzeczy, skoro wszyscy o tym serialu mówią, choćby nieprzychylnie, a w wielkich portmonetkach Netflixa grzechoczą miliony zysku. Romanse, przetargi i koktajle w cieniu wieży Eiffla wydają się wyłącznie małym puzzlem w tej złożonej układance, i trudno mi oddzielić je od gigantycznej kampanii reklamowej, która im towarzyszy.
Niemniej, choćby akceptując reguły rządzące tą wysokobudżetową kulturą niewysoką i machając ręką na liczne zaniedbania scenariusza, na etapie czwartego sezonu pewne rozwiązania zaczynają zastanawiać. Czy mimo wszystko nie powinniśmy się już czegoś dowiedzieć o samej Emily? Jej amerykańskiej rodzinie, przyjaciołach, historii? Milczenie na temat przeszłości tytułowej bohaterki wydaje się aż podejrzane – jakby skrywała jakieś mroczne tajemnice. Trzydziestokilkulatka z Chicago jest jak uśmiechnięty, zawsze lekko zakłopotany i chętny do pomocy, ale wyłącznie dwuwymiarowy hologram. I choć wszystko wskazuje na to, iż seria rozwijać się będzie w duchu filozofii "Emily zwiedza świat", to nie mogę przestać fantazjować o kontynuacji w formie spin-offu, w której główne skrzypce zagrałaby Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu). To zdecydowanie najciekawsza osobowość w serialu, budząca skojarzenia chociażby z "Glorią Bell" Sebastiána Lelio.
Czy fenomen Emily mówi nam coś o nas samych? Na pewno, ale też z całą pewnością przypomina o tym, iż dziś produktem jest – i może być – absolutnie wszystko: od perfum dla dzieci przez piękny widok na Watykan lub Montmartre po nasz czas spędzany przed Netflixem. Liczy się wyłącznie kreatywność i pieniądz włożony w promocję – bo gdyby nie one, streamingowy żywot produkcji byłby pewnie dużo krótszy. Ale skoro już trwa, wyłączmy myślenie i dajmy się ponieść magicznej sile paryskiego schematu i świata bez wojen, susz i powodzi, w którym naiwność to droga do samospełnienia. Bo, patrząc na skalę sukcesu serialu, chyba takiej fantazji potrzebujemy.
Przy okazji pierwszej połowy serii narzekałam, iż tempo akcji jest równie szybkie, co chęć przyswajania przez Francuzów niuansów języka angielskiego. Czyli: raczej niespieszne. W drugiej połowie akcja się jednak zagęszcza, choć wciąż nie jest to sezon przełomowych wydarzeń: raczej pretekstów, mniejszych i większych eskapad oraz okien, które otwierane są na zagraniczne przygody Emily w kolejnych sezonach. Wzorcem rasowych oper mydlanych, znikąd pojawiają się nowi bohaterowie, czy też nowi klienci lub pracowniczki agencji Grateau (w świecie Amerykanki to przeważnie jedno i to samo), którzy namieszają w życiu uczuciowo-zawodowym postaci i zainicjują nieskończone roszady podrywów i nieporozumień. Nad życiem uczuciowym Amerykanki zgromadzą się jednak czarne chmury. "Kto ma szczęście w pracy, nie ma szczęścia w miłości" powie pogodzona z losem Emily, dodając do kalendarza datę kolejnego służbowego spotkania.
Dla jednych le porażka, dla innych przyjemny l’eskapizm. Nie będę kłamać – ja jestem raczej w drugiej grupie i mimo wszystko bawiłam się przyzwoicie. Dostajemy to, po co przyszliśmy, a poziom odklejenia od rzeczywistości, romantyzacji pracoholizmu, krindżowych żartów Luca oraz luksusowej mody we krwi zostaje utrzymany. Jedni stwierdzą: hate watching, i pewnie coś w tym jest. Ale skoro widownia jest żądna chleba i igrz… pardon, croissantów i szampana, to je tu dostanie: w dodatku w ilościach, które wręcz prowokują widzów do analiz, jak bohaterów na ten styl życia stać (i wychodzi na to, iż nie stać, ale kto by się tym przejmował). Mimo wszystko w tle pretekstowej fabuły "Emily w Paryżu" oferuje coś swojskiego, i to bynajmniej nie dlatego, iż w jednej ze scen pojawiają się odniesienia do Krakowa. Jest raczej jak siedzenie z przyjaciółmi przy charakterystycznym dla Paryża stoliczku zwróconym w stronę ulicy i prowokującym do krytycznej obserwacji. W ostatnich odcinkach pojawiają się choćby przebłyski pewnej błyskotliwości, które wskazują, iż produkcja może być znacznie bardziej intertekstualna i zdystansowana do swojej naiwnej konwencji, niż nam się – być może – początkowo wydawało.
To jednak, à la fin, nie ma takiego znaczenia: serial Darrena Stara ("Seks w wielkim mieście", "90210"), czyli pisarza i producenta, który zjadł zęby na produkcjach z kobietami sukcesu, wielkimi miastami i pieniędzmi w tle, po prostu pałaszuje się oczami. Oglądanie perypetii Emily i jej przyjaciół pozostaje jak jedzenie czwartej gałki lodów; suto zastawiony stół na all inclusive; fikuśny weselny tort, który pięknie wygląda, ale nie ma smaku. I pewnie zdrowiej byłoby odpuścić sobie kolejny kawałek, ale to przecież takie trudne, gdy odcinki są tak krótkie i niezobowiązujące, a strategia marketingowa – równie przemyślana i skuteczna… Z powodu lekkiej formy łatwo jest "Emily…" trywializować, ale chyba coś faktycznie jest na rzeczy, skoro wszyscy o tym serialu mówią, choćby nieprzychylnie, a w wielkich portmonetkach Netflixa grzechoczą miliony zysku. Romanse, przetargi i koktajle w cieniu wieży Eiffla wydają się wyłącznie małym puzzlem w tej złożonej układance, i trudno mi oddzielić je od gigantycznej kampanii reklamowej, która im towarzyszy.
Niemniej, choćby akceptując reguły rządzące tą wysokobudżetową kulturą niewysoką i machając ręką na liczne zaniedbania scenariusza, na etapie czwartego sezonu pewne rozwiązania zaczynają zastanawiać. Czy mimo wszystko nie powinniśmy się już czegoś dowiedzieć o samej Emily? Jej amerykańskiej rodzinie, przyjaciołach, historii? Milczenie na temat przeszłości tytułowej bohaterki wydaje się aż podejrzane – jakby skrywała jakieś mroczne tajemnice. Trzydziestokilkulatka z Chicago jest jak uśmiechnięty, zawsze lekko zakłopotany i chętny do pomocy, ale wyłącznie dwuwymiarowy hologram. I choć wszystko wskazuje na to, iż seria rozwijać się będzie w duchu filozofii "Emily zwiedza świat", to nie mogę przestać fantazjować o kontynuacji w formie spin-offu, w której główne skrzypce zagrałaby Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu). To zdecydowanie najciekawsza osobowość w serialu, budząca skojarzenia chociażby z "Glorią Bell" Sebastiána Lelio.
Czy fenomen Emily mówi nam coś o nas samych? Na pewno, ale też z całą pewnością przypomina o tym, iż dziś produktem jest – i może być – absolutnie wszystko: od perfum dla dzieci przez piękny widok na Watykan lub Montmartre po nasz czas spędzany przed Netflixem. Liczy się wyłącznie kreatywność i pieniądz włożony w promocję – bo gdyby nie one, streamingowy żywot produkcji byłby pewnie dużo krótszy. Ale skoro już trwa, wyłączmy myślenie i dajmy się ponieść magicznej sile paryskiego schematu i świata bez wojen, susz i powodzi, w którym naiwność to droga do samospełnienia. Bo, patrząc na skalę sukcesu serialu, chyba takiej fantazji potrzebujemy.