Rozpadłem się w cieniu własnego mieszkania przy Powiślu, a mój były mąż, Marek, odtąd promienieje jak słońce nad Wisłą. Udowadnia, iż to ja go dusiłam, nie pozwalając mu żyć tak, jak trzeba.
Nikomu nie zadał takiej boleści, jak on, mój były. Trzy miesiące minęły bez naszego spotkania. Ostatni raz widziałam go, gdy przewoziłam naszą córeczkę Zosię na weekend do jego małego lokum w PradzePółnoc. To dopiero dwanaście tygodni temu, a on jest już zupełnie inny.
Lata namawiałam go, by zrzucił kilogramy, ale on nie słuchał. Zjadał fastfood, pianie napoje, przybijał się w fotelu i nie dało się go wyciągnąć na dwór, nie mówiąc o siłowni. A teraz ma w najmniejszym kącie swojej kawalerki rozłożoną matę do jogi, nową fryzurę, a ubrania nosi zadbane, choć nie miał nikogo, kto o niego dbał. Przez lata nie nauczyłam go włączyć pralki, a teraz nagle sam potrafi zrobić wszystko.
Rozmawialiśmy, a ja miałam już dość jego słów. Twierdził, iż przez lata poniżał go w małżeństwie, iż był wtedy idiotem, a teraz nie jest już taki, a ja i Zosia nie wchodzimy w jego plany. Założył nowy związek, w którym rozkwita, pracuje nad ciałem, charakterem, zarobkami. To go złamało najbardziej. Nie wyciągnął ani palca dla mnie, ani dla swojej córki, a dla nowej kobiety przemienił się w zupełnie inną osobę.
Mówi się, iż trzeba dawać tyle, ile chce się otrzymać, ale Marek nigdy nie potrafił odwdzięczyć się równą miarą. Kochałam go, szanowałam, czasem doradzałam, bo sam nie widział potrzeby zmian. A ja nic nie dostałam w zamian.
Nawet po rozstaniu, jego myśli kręciły się wokół własnych potrzeb, nie o Zosię, którą nie widział od lat. Gdybym tylko mogła na chwilę stanąć w jego miejscu, wkładać serce w to, co on robił dla mnie, może wtedy dostałaby to, czego zawsze od niego żądałam. A kto wie, co przyniesie jutro?








