Po warsztatach
Zdecydowanie najprzyjemniejszym momentem tego miesiąca był występ Jeana-Étienne’a Langianniego w Fundacji św. Benedykta. Ściślej rzecz biorąc – na podwórku przy budynku będącym siedzibą fundacji. Znany między innymi z Ensemble Organum i Seraphic artysta zaśpiewał, akompaniując sobie na gitarze, piosenki Georges’a Brassensa. W kilku utworach towarzyszył mu zaproszony muzyk grający na lutni, co nadało tym piosenkom innego wymiaru. Ale przez cały czas było to wszystko zachwycająco prostolinijne i cudownie swojskie, bez silenia się na cokolwiek. Była w tym intymność, iż aż nie chciało się relacjonować tego na Instagramie, żeby nie zepsuć magii momentu, tej pięknej jedności czasu, miejsca i akcji. Fajnym akcentem było też wyświetlanie tłumaczeń tekstów piosenek.
A dwa dni wcześniej poznaliśmy inne oblicze Langianniego – prowadził koncert na zakończenie warsztatów polifonicznego śpiewu korsykańskiego (wszak rodowitym Korsykaninem jest) w kościele Dominikanów.
fot. Fundacja Świętego Benedykta
Surowy śpiew ciekawie korespondował z tym miejscem, dobrym pomysłem okazało się też wyjście na zewnątrz na ostatnie dwa utwory.
Na zewnątrz
W ogóle wychodzenie na zewnątrz było jak najbardziej w modzie, ze względu na sprzyjającą aurę. W ramach organizowanego przez Estradę Poznańską cyklu Kulturalny Stary Rynek wystąpiły zespoły Alameda 5 i Willa Kosmos. Pierwszy to przykład niezwykłej ewolucji brzmienia: od rejonów psychodeliczno-krautrockowych po obecny flirt ze stylami z globalnego Południa. Co ciekawe, band ten jest niemalże grupą perkusyjną, był taki moment, iż wszyscy muzycy grali na instrumentach perkusyjnych właśnie. Co wyjątkowe, Alamedzie udaje się tak przefiltrować wszystkie inspiracje, iż wychodzi z tego rzecz na wskroś oryginalna i spójna, a nie, jak można się było obawiać, patchworkowy potworek. Dodatkowy punkt za tancerkę, która kilka osób choćby ośmieliła do tańca.
Dwa tygodnie później na tej samej scenie wystąpił poznański zespół Willa Kosmos, pierwotnie miały też zagrać Promyki, ale tak się niestety nie stało. Willa Kosmos gra nie do końca „moją” muzykę, ale te piosenki z okolic indie i emo na pewno mogą się podobać, o czym zaświadczają żywiołowe reakcje zgromadzonej publiczności. Trzeba jednak dodać, iż akustyka tego miejsca nie należy do najlepszych, na przykład słyszałem od osoby, która była wcześniej na koncercie Alameda 5, iż tutaj brzmią na 30% swoich możliwości.
Flagowym cyklem plenerowym jest Solo na Szelągu, na które w tym roku udało mi się dotrzeć dopiero na jego zwieńczenie. Wystąpił duet Tango Paris, czyli Wiesław Prządka i Marek Piątek, który dał ujmujący, pełen widocznej jasno pasji koncert. Były oczywiście utwory Astora Piazzolli, ale też Carlosa Gardela, Richard Galiano czy temat z „Amelii” Yanna Tiersena.
fot. Ogród Szeląg
Całość świetnie uzupełniały zapowiedzi Prządki, które nie były typowymi zapchajdziurami, ale rzeczowymi i przystępnie podanymi informacjami. Na przykład o instrumentach, jak choćby ta ciekawostka o bandoneonie, iż został on stworzony w Niemczech z myślą o tym, żeby zastępował organy w mniejszych parafiach, których nie było stać na taki instrument.
Dzień wcześniej byłem na dziedzińcu zamkowym na występie Kokoroko w ramach Blue Summer Jazz Festival organizowanego przez Blue Note. Występ był przyzwoity, choć jak dla mnie zbyt bezpieczny, zabrakło mi tu odrobiny szaleństwa. Pod koniec okazało się, iż nie mógł przyjechać gitarzysta zespołu, ciekawe, jak jego obecność zmieniłaby brzmienie.
Na początku miesiąca byłem w Pan Garze na koncercie senegalskiego muzyka Madou Konte, który śpiewał i akompaniował sobie na korze. Tu niestety zabrakło tłumaczeń tekstów, a mogłoby to zmienić znacznie odbiór całości. Po jednej z piosenek, która miała to charakterystyczne jasne, świetliste brzmienie, artysta powiedział, iż dotyczyła ona migracji i tego, ile osób ginie w morzu. No tak, wiedząc to, prawdopodobnie inaczej bym ją odebrał.
Na koniec miesiąca udałem się do Przystanku Dartera, gdzie odbywała się GOTHmachina vol. 2, niestety zdążyłem tylko na dwa występy. Kreautra zaprezentował frapujący kolaż brzmień elektronicznych i nagranych głosów, co skojarzyło mi się z opisywanym tu kiedyś Akwizgramem. Kondratie z kolei dał żywiołowe show, gibiąc się do swoich bitów (okolice dark- i synth-wave’u oraz EBM) i wykrzykując teksty. Czy było to wtórne? Tak. Czy było to pełne energii? Po trzykroć tak.
Na organach
Zdążyłem tylko na dwa występy, bo leciałem z Fary, gdzie przez całe wakacje odbywał się cykl Staromiejskich Koncertów Organowych. Tego akurat dnia przydługi recital dał Luca Pollastri i nie pomogło, iż na zakończenie wybrał strasznie sztampowe trzy drobiazgi Antona Brucknera. Wcześniej było sześć preludiów Bedřicha Smetany, które – obawiam się też – nie zapadną mi w pamięć. Intrygujące było „By the Seashore” Charlesa Villiersa Stanforda, kompozytora raczej rzadko pojawiającego się w programach koncertów organowych.
fot. Staromiejskie Koncerty Organowe
Fajnym pomysłem jest to, iż na przestrzeni różnych koncertów pewne kompozycje powracają – tak było z „Praeludium und Doppelfuge” Ferruccio Busoniego, które wcześniej wykonał Marco Cifferi. Ja zawsze lubię mieć możliwość posłuchania utworu w różnych interpretacjach.
Z występu Pollastriego najlepiej zapamiętam dość zaskakującą „Suite di 3 sonate originali per organo” Giacomo Pucciniego, gdzie inwencja melodyczna zaprowadziła kompozytora raczej do wesołego miasteczka niż do kościoła.