Jan Tracz: Jaka jest w ogóle historia powstania filmu “Życie w błocie się złoci”? Na czym on bazuje?
Małach: To przede wszystkim wartościowy i wielopłaszczyznowy film, który opowiada historię trudnego życia chłopaka z blokowiska – Lupusa. Rzeczywistość, która miała być dla niego “furtką do raju”, okazała się przytłaczającym wyzwaniem. Na papierze brzmi to płytko, ale kiedy zagłębimy się w przesłanie tego filmu, to okaże się, iż odnajdziemy tu parę interesujących tropów związanych z różnymi życiowymi wartościami.
A czy w twoim życiu wydarzyły się podobne sytuacje?
Nie, ja tutaj nie odgrywam żadnych swoich historii, bo moja przeszłość była zupełnie inna. Niemniej, są tam elementy, które nie są mi obce. Miałem kontakt z podobnym towarzystwem, co mój filmowy bohater, ale były to raczej nieliczne i małe epizody. To były też inne czasy – znam te historie, ale nie utożsamiam się z nimi. Bazowałem na swojej wiedzy z przeszłości i raczej nie będzie zaskoczeniem, jeżeli zdradzę, iż “wiedza z podwórka” wcale nie jest mi obca. Ta opowieść to pewnego rodzaju przestroga, aby uważać nie tylko na niebezpieczne środowiska, ale i bliskich ludzi, który mogą obrócić się przeciwko nam. Do tego nasz film oferuje pewien pogląd na czas i przemijanie.
Skąd twoja decyzja, aby w ogóle zdecydować się na zagranie głównej roli?
Kiedy otrzymałem propozycję od reżysera Piotra Kujawińskiego, to powiedziałem mu, iż zastanowię się. Po przeczytaniu scenariusza stwierdziłem, iż powinienem sobie poradzić. Znałem realia, w których dzieje się akcja filmu. Potraktowałem to jako kolejną przygodę. Na co dzień jestem raperem i producentem, więc uznałem, iż będzie to pewnego rodzaju odskocznia. Nie do końca traktowałem to jako wyzwanie, raczej nowy kierunek, którego dotychczas nie znałem. Nie zmuszałem się do niczego: gdybym czuł, iż coś jest nie tak, to automatycznie bym zrezygnował.
Opowiedz mi o pracy nad swoją rolą. Brałeś lekcje z aktorstwa przed wejściem na plan? A może masz już jakieś doświadczenia z tym zawodem?
Nie brałem żadnych lekcji, inni raperzy z filmu, czyli Dudek P56 i TPS raczej też nie starali się do tego podejść w bardziej “profesjonalny” sposób. Chcieliśmy być jak najbardziej naturalni, w jakiś sposób “pozostać sobą”. Rozmawialiśmy też o tym, iż gdyby aktorzy musieli wcielić się w nasze postaci, to pewnie musieliby zastosować różne metody i w jakiś sposób dołączyć do naszego środowiska, aby je zrozumieć. My nie musieliśmy grać – wystarczyło, iż zachowywaliśmy się, jakbyśmy w jakiś sposób odgrywali samych siebie.
To trochę demitologizuje ten zawód. Udowadnia, iż każdy mógłby zagrać przed kamerą.
Nasze aktorstwo nie umywa się do tego, co prezentują wielcy mistrzowie kina, ale odnalezienie się na planie filmowym nie było też czymś niezwykle wymagającym.
Czujesz się już aktorem? Chciałbyś do tego jeszcze kiedyś wrócić, czy jednak był to jednorazowy eksperyment?
Na ten moment był to jedynie eksperyment, ale jak zawsze powtarzam, w życiu nigdy się na nic nie zamykam. Może kiedyś zagram jeszcze w jakimś filmie. Na najbliższe lata mam swoje cele w muzyce, ale zobaczymy, co za jakiś czas przyniesie los.
Odczuwasz jakiś niepokój, kiedy myślisz o krytyce widzów i recenzentów? W końcu rzucasz się na głęboką wodę, nie jesteś zawodowym aktorem.
Raczej nie będę odbierał jakiejkolwiek krytyki zbyt personalnie. Dałem z siebie sto procent na planie, jako raper zagrałem w filmie, ale jak wszyscy wiemy, pewnych niedociągnięć nie da się przeskoczyć. To nie jest kino artystyczne, tylko realistyczne, dosadne kino. Na tym zależało nam przede wszystkim.
To też znamienny film, bo to jedna z ostatnich ról Jana Nowickiego, prawda?
Niestety tak wyszło.
Jak to było poznać, a następnie pracować z aktorem-legendą? Chciałbyś podzielić się jakimś wspomnieniem z planu?
Kiedy pracowaliśmy z Panem Janem Nowickim, on już wtedy nie czuł się najlepiej. Nie chciałem go męczyć, więc z szacunkiem podszedłem do niego jako do dojrzałego człowieka. Mieliśmy też okazję sobie usiąść w starych maluchu do jednej ze scen, która nie została wykorzystana w filmie i tam trochę porozmawialiśmy. Wtedy też miałem szansę powiedzieć mu, iż od małego oglądałem go na ekranie, a moją ulubioną rolą Pana Jana jest ta z filmu Sztos. Na co ten od razu odpowiedział: “Ale jedynka?”. A ja mówię, iż jak najbardziej i tym sposobem od razu znaleźliśmy wspólny język (śmiech).
To w sumie dosyć przytłaczający film. Niby kończy się rozwojem kariery muzycznej, ale całość ma bardzo słodko-gorzki posmak.
Takie jest życie! My nie chcieliśmy tworzyć “polskiego Hollywood”, gdzie wszyscy będą szczęśliwi, jakby nic się nie wydarzyło.
Nie myśleliście, aby wasz scenariusz przedstawić w serialowej formie? Pozwoliłoby to rozwinąć wiele wątków i bohaterów.
Zależało nam, aby ta opowieść była zwięzła i nie przytłaczała widza zbyt dużą ilością wątków. Zresztą nie oszukujmy się, dziś wszyscy preferujemy znacznie krótsze kino. Chcieliśmy pokazać ten świat większej ilości widzów, także tym, którzy nie do końca są z tym środowiskiem związani. Chcieliśmy wyjść na przekór i zrobić film inny od tego, co proponują nam inni twórcy. To tak jakby puścić rap w radiu, które specjalizuje się w muzyce popowej. Pozwala to odejść od własnych przyzwyczajeń i poznać nową część polskiej kultury.
Wasz utwór przewodni nagrany z Dudkiem P56 i TPSem, Życie w błocie się złoci, bardzo koresponduje z filmową opowieścią. W jaki sposób nad nim pracowaliście?
Punktem wyjściowym była zwrota Wojtka TPSa, a ja jak usłyszałem pianino, wymyśliłem do tego melodię i poszło to już w miarę sprawnie (śmiech). Było dla nas ważne, aby ten utwór odpowiednio wybrzmiał i współgrał z tematyką filmu.