Uprawiała literaturę bycia sobą, bycia bohaterką sagi własnego życia. Zmarła 20 lat temu, 50 lat po ukazaniu się jej światowego bestselleru Bonjour tristesse (Witaj, smutku). Sama napisała sobie epitafium: Tu Françoise Sagan spoczywa, ale to jej nie pociesza. Przewrotnie, zgryźliwie, z kpiarskim dystansem. Taka była, „małe monstrum”, jak ją nazwał noblista François Mauriac. Uwiodła i paryską inteligencję, i masową publiczność. Chciała być Stendhalem, a Saganką została.
Była ikoną Francji, bardotką literatury, George Sand XX wieku, o spojrzeniu zdziwionego dziecka, melancholijnym uśmiechu, kruchej sylwetce – 162 cm wzrostu i 42 kg wagi. Bogata burżujka z tak zwanego dobrego domu, która stała się cyklonem swej epoki. Czternaście lat przed Majem ‘68 zapowiadała rewolucję seksualną. Pisała: Kobiecy strój o tyle ma znaczenie, o ile zachęca, żeby go z siebie zdjąć. I zaraz dodawała, iż to półprawda, a… Pół prawdy to całe kłamstwo, a ja lubię kłamać, zawsze kłamię – kokietowała. Pisała powieści, czyli „produkowała kłamstwa”, jak mówiła, taki egzystencjalny powiew niczego. Miała ich w swym dorobku 21, dwa zbiory opowiadań, 10 sztuk teatralnych, scenariusze filmowe, teksty piosenek – sporo jak na autorkę dumną ze swego lenistwa. Nie ufała pamięci, uważała, iż jest takim samym kłamcą jak wyobraźnia, a choćby bardziej niebezpiecznym przez swą nadgorliwą małostkowość.