Robert Redford nie żyje. Ostatni taki amant i polityczny nonkonformista

polityka.pl 3 godzin temu
Zdjęcie: Chinellato / Forum


W wieku 89 lat zmarł Robert Redford, wybitny aktor, utytułowany reżyser, działacz społeczny. W świecie amerykańskiego kina niewielu artystów odcisnęło tak trwałe piętno jak on. Jego droga od złotowłosego przystojniaka obdarzonego uśmiechem wartym milion dolarów do szanowanego reżysera, a wreszcie do architekta niezależnego ruchu filmowego w Ameryce to opowieść o niezwykłej ewolucji artystycznej, głębokiej inteligencji i nieustających poszukiwaniach twórczych. Redford nie tylko grał role – kształtował kulturę.

Inaczej niż w przypadku innych gwiazdorów swoich czasów jego wygląd – delikatne rysy, blond włosy, przenikliwe niebieskie oczy, szeroka szczęka – był zarówno znakiem rozpoznawczym, jak i artystycznym wyzwaniem. Publiczność go kochała, ale krytycy często nie dostrzegali głębi pod budzącą zazdrość i podziw urodą.

Czytaj też: Tomasz Schuchardt: Zdaję sobie sprawę z wrażenia, iż zaraz zacznę wyskakiwać z lodówki

Nie tylko twarz

Redford nigdy nie był tylko „ładną twarzą”, przystojnym, epatującym swoim wyglądem, zdystansowanym, małomównym i bardzo zadbanym mężczyzną. Jego największe kreacje z lat 70. – epoki, którą zdefiniował – budowały mit nowego amerykańskiego indywidualisty. W „Butch Cassidy i Sundance Kid” (1969) George’a Roya Hilla był ucieleśnieniem chłodnego, nieco cynicznego uroku, doskonale dopełniając gorący temperament Paula Newmana, prywatnie jego wieloletniego przyjaciela i współpracownika. To właśnie partnerstwo między tymi dwoma aktorami, chemia ich dialogu, objawiły w pełni jego talent. Nie musiał dominować nad każdą sceną; wystarczyło, iż uważnie słuchał i inteligentnie odpowiadał. Newman był iskrą, Redford – chłodnym płomieniem. Ta dynamika stworzyła magiczny, partnerski balans.

We „Wszystkich ludziach prezydenta” (1976) Alana J. Pakuli jako dziennikarz Bob Woodward stał się ikoną swojego pokolenia – upartym, moralnie czystym poszukiwaczem prawdy. W tej roli Redford świadomie odseksualizował swój image, aby stać się ucieleśnieniem idealizmu zbuntowanego pokolenia. Jego Woodward to pracoholik, którego determinacja i polityczna nieugiętość rozsadzają skorumpowany system od środka.

Jednak to w „Żądle” (1973) George′a Roya Hilla, grając oszusta z wdziękiem iluzjonisty, którego uśmiech był równie skuteczną bronią jak słowa, osiągnął aktorską doskonałość. Johnny Hooker to esencja jego wczesnego wizerunku: arcydzieło charyzmy i ulicznej przebiegłości, połączonej z wrażliwością podatną na zranienie. To rola, w której wykorzystał swój image, by opowiedzieć o samotności i pragnieniu autentyzmu.

Czytaj też: Ari Aster dla „Polityki”: gwałtownie się przyzwyczajamy do życia w zaburzonej rzeczywistości

Wewnętrzne życie

Jego fenomen polegał na umiejętności przekazywania wewnętrznego życia, często ukrytej melancholii i sceptycyzmu, pod maską pozornej nonszalancji. Publiczność wyczuwała w nim niepewność i wrażliwość, które czyniły jego bohaterów ludzkimi, a przez to prawdziwymi. Nie grał maczo, tylko błyskotliwych, naznaczonych zwątpieniem ludzi o wielkiej wyobraźni, poszukujących wolności, z trudem odnajdujących się w świecie rozpadających się wartości.

Redford reprezentował szkołę aktorstwa opartą na powściągliwej ekspresji i ukrytym życiu wewnętrznym. W przeciwieństwie do metodycznych, intensywnych aktorów pokroju Pacino czy De Niro Redford grał „mniej”, aby widz czytał „więcej”. Jego siłą była reakcja. Kamera kochała jego myślącą twarz; widzowie doszukiwali się w jego milczeniu i spojrzeniach ukrytych znaczeń. Był mistrzem niedopowiedzenia, grał stanami emocjonalnymi, a nie wielkimi gestami. Ten styl, często mylnie brany za chłód, był w istocie wyrafinowaną techniką angażującą publiczność do aktywnej interpretacji.

Czytaj też: Władysław Pasikowski dla „Polityki”: o geopolityce, polskim Kościele i współpracy z Bogusławem Lindą

Kultowe duety

Niezapomniane duety stworzył nie tylko z Paulem Newmanem. Świetnie wypadał z Jane Fondą. W „Boso w parku” (1967) i „Elektrycznym jeźdźcu” (1979) stworzyli parę idealnie wpasowującą się w ducha swoich czasów – młodych, pięknych, wolnych i buntujących się przeciwko mieszczańskiej konwencji. Ich relacja na ekranie była ciepła, pełna inteligentnego humoru i wzajemnej fascynacji.

Wszyscy pamiętają „Pożegnanie z Afryką”, gdzie z Meryl Streep zagrali romantyczną, dojrzałą, tragiczną parę. Ich obecność opierała się na godności i delikatnych gestach, a siła ich aktorstwa ujawniała się w tym, czego nie mówili, a co jedynie widać było w ich oczach.

Redford był z pewnością ostatnim klasycznym amantem starej daty. Jego uroda była nieskazitelna, wręcz archetypiczna. Jednak to, co odróżniało go od jego poprzedników, to świadomość i dekonstrukcja tego wizerunku. Nie bał się grać cyników, nieudaczników czy mężczyzn złamanych życiem. W przeciwieństwie do Cary’ego Granta czy Clarka Gable’a jego męskość była neurotyczna, niepewna i naznaczona duchowym niepokojem. Był więc ostatnim amantem, ale także pierwszym, który ten mit skutecznie przeanalizował i podważył.

Kariera reżysera

Zamieniając aktorskie życie w blasku fleszy na krzesło reżyserskie, Redford pokazał, jak wszechstronnym i nieobliczalnym jest artystą. Jego debiut reżyserski „Zwykli ludzie” (1980) okazał się kamieniem milowym kina psychologicznego. Pozornie „zwykły” melodramat nieoczekiwanie zbaczał w kierunku surowego, niemal klinicznego studium rozpaczy i rozpadu rodziny. Redforda interesowała nie akcja, a emocjonalne konsekwencje trudnych decyzji. Zdobył za to Oscary za najlepszy film i reżyserię.

Potem wyreżyserował „Rzekę życia”, „Quiz show”, „Zaklinacza koni”, które potwierdziły jego status poważnego, refleksyjnego twórcy, zafascynowanego konfrontacją jednostki z systemem, historią i samą naturą. Jego styl reżyserski był dyskretny, pozbawiony narcystycznej ostentacji, skupiony na służbie opowieści i aktorom. To podejście ujawniało dojrzałość artysty, który dawno przestał potrzebować potwierdzenia swojego ego.

Czytaj też: Filmowanie przez promptowanie. Tak AI wchodzi do Hollywood. Są powody do obaw?

Kuźnia talentów

Być może najtrwalszym dziedzictwem Redforda nie jest żaden pojedynczy tytuł, w którym zagrał albo który zrealizował, tylko stworzenie ekosystemu dla niszowego kina, które inaczej nie miałoby szansy zaistnieć w Ameryce. Sundance Institute, założony w 1981 r., oraz towarzyszący mu festiwal stały się synonimem amerykańskiego kina niezależnego. To nie była tylko przystań dla ambitnych, odrzuconych przez wielkie hollywoodzkie studia twórców; to była rewolucja, którą wywołał i konsekwentnie przeprowadził do naszych czasów właśnie on.

Redford zrozumiał coś fundamentalnego: prawdziwa innowacja i artystyczna odwaga często rodzą się poza skostniałymi wytwórniami. Sundance miał zapewnić przestrzeń, zasoby i – co najważniejsze – społeczność dla głosów, które były nowe, różnorodne i bezkompromisowe. Filmy braci Coen, „Sex, kłamstwa i kasety wideo” Stevena Soderbergha, „Reservoir Dogs” Quentina Tarantino i setki innych głośnych dzieł debiutowały w Sundance, robiąc potem furorę na światowych rynkach i na zawsze zmieniając krajobraz ambitnego kina. Redford, świadomie lub nie, stał się kuźnią nowych talentów – wszystko, co tam się podobało i zyskiwało poklask, zamieniało się potem w złoto.

Fenomen Roberta Redforda polega na jedności przeciwieństw: byciu ikoną Hollywood i zarazem jego najsubtelniejszym krytykiem; podtrzymywaniu legendy popkultury i wspieraniu kina artystycznego; trwaniu jako symbol amerykańskiego sukcesu i dekonstruowaniu american dream. Jego wybory artystyczne, zarówno przed, jak i za kamerą, zawsze kierowały się głodem prawdy – potrzebą opowiadania historii, które kwestionują, badają i poruszają, zamiast tylko bawić.

Czytaj też: „Franz Kafka” polskim kandydatem do Oscara. Kogo najbardziej ucieszy ta nominacja?

Niełatwe początki

Redford urodził się w 1936 r. w Santa Monica w Kalifornii, w środowisku, które trudno nazwać artystycznym. Jego ojciec Charles Robert Redford Sr. był księgowym w firmie Standard Oil, a dom, jak wspominał sam aktor w wywiadzie dla „Guardiana”, był „konwencjonalny i konserwatywny”. Ta konwencjonalność stała się dla młodego Redforda siłą napędową. Bunt objawiał się poprzez sport i sztukę. Po stracie matki Marthy Hart, gdy miał 18 lat, co według jego biografa było wydarzeniem kształtującym jego emocjonalną rezerwę, Redford podjął decyzję o opuszczeniu Los Angeles. Jego studia malarskie na Pratt Institute w Nowym Jorku oraz później we Florencji, udokumentowane w archiwach uczelni, były pierwszą formą ekspresji. Jednak punktem zwrotnym, który wyznaczył w jego życiu adekwatny kierunek, okazał się powrót do USA i zapisanie się do American Academy of Dramatic Arts w Nowym Jorku w 1958 r.

Jego kariera rozwijała się modelowo. Początki na Broadwayu w latach 60., w sztukach takich jak „Boso w parku” Neila Simona (1963), przyniosły mu pierwsze poważne uznanie krytyki teatralnej. Recenzja z „The New York Times” z tamtego okresu chwaliła jego „naturalny, niewymuszony komizm i magnetyczny urok”. To właśnie ta rola zwróciła uwagę Hollywood i zapewniła mu angaż w ekranizacji sztuki w 1967 r. u boku Jane Fondy. Film okazał się komercyjnym sukcesem, ale dopiero antywestern „Butch Cassidy i Sundance Kid” wyniósł go na szczyt. Magazyn „Time” na swojej okładce nazwał duet Redford-Newman „najlepiej wyglądającym, najbardziej charyzmatycznym i najzabawniejszym duetem łotrów w historii kina”. najważniejsze dla jego statusu gwiazdy były również dramaty „Kandydat” i „Trzy dni kondora”, które ugruntowały jego pozycję nie tylko jako ikony stylu, ale także poważnego aktora zdolnego do przenoszenia skomplikowanych emocji.

A chyba żadna rola nie oddała tak dobrze jego wewnętrznie sprzecznych cech jak kreacja Jaya Gatsby′ego w „Wielkim Gatsbym” – pełna piękna, bogactwa, melancholii i tragicznego rozdźwięku między iluzją a rzeczywistością. Gatsby Redforda był nie tyle wielkim kochankiem, co wiecznie rozczarowanym chłopcem wsłuchanym w echo przeszłości.

Zaangażowanie Redforda zawsze miało charakter ponadpartyjny i antyestablishmentowy. Był progresywnym libertarianinem, którego działania wynikały z głębokiego przywiązania do amerykańskich ideałów wolności jednostki i ochrony dziedzictwa naturalnego. Od lat 70. wspierał organizacje walczące o ochronę dzikiej przyrody, a jego proekologiczne zaangażowanie zawsze było autentyczne i długoterminowe. Sundance Institute to jego największy polityczny manifest. Walczył o demokratyzację kina, odebranie monopolu na narrację wielkim studiom i oddanie głosu artystom spoza głównego nurtu. To zaangażowanie w pluralizm kulturowy przejawiało się również w wyborze ról, które kwestionowały status quo oraz zmieniały oblicze amerykańskiej kultury.

Idź do oryginalnego materiału