Robert McCammon „Łabędzi śpiew”

horror-buffy1977.blogspot.com 1 miesiąc temu
17 lipca w historii świata zapisuje się jako dzień niecałkowitej zagłady nuklearnej, spowodowanej przez dwa supermocarstwa, Stany Zjednoczone i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Ziemia w mgnieniu oka zamienia się w ponure, mroźne, jałowe pustkowie. Najbardziej niszczycielską z wojen udaje się przetrwać tylko nielicznym, ale w kolejnych dniach większość z nich umiera w mękach, gdyż drugie największe żniwo zbiera choroba popromienna, a odporni desperacko walczą z głodem i pragnieniem. Tymi drastycznymi widokami upaja się tajemnicza zmiennokształtna bestia przemierzająca Stany Zjednoczone w poszukiwaniu od dawna bezdomnej kobiety swego czasu zwanej Siostrą Nawiedzoną, szczęśliwej znalazczyni magicznego pierścienia, której podróż rozpoczęła się w Nowym Jorku. Tymczasem pod stacją benzynową w stanie Kansas były wrestler, olbrzym Josh Hutchins, dostaje misję ochrony niezwykłej dziewczynki, Sue Wandy 'Swan' Prescott, dziewięciolatki mającej w sobie moc życia. A w Podziemnym Domu, prywatnym schronie w górach Idaho, były jeniec z amerykańskich sił powietrznych uznany za bohatera wojennego, pułkownik James Macklin łączy siły z diabolicznym nastolatkiem Rolandem Croningerem, tytułującym się Królewskim Rycerzem.
Okładka książki. „Łabędzi śpiew”, Vesper 2024
Wybitny pisarz z Alabamy, jeden z najbardziej wypływowych autorów boomu amerykańskiej literatury grozy zapoczątkowanego w drugiej połowie lat 70. XX wieku, Robert McCammon w 1983 roku rozpoczął pracę nad jednym z najważniejszych dzieł w historii fantastyki postapokaliptycznej, laureatką Nagrody Brama Stokera (ex aequo z „Misery” Stephena Kinga), bestsellerem The New York Times, potężnym „Łabędzim śpiewem” (oryg. „Swan Song”). McCammon przestudiował różne instrukcje techniczne i projekty architektoniczne (od okrętów podwodnych z napędem atomowym po podziemne schrony survivalistów) oraz „The Fate of the Earth” Jonathana Schella z 1982 roku, czołową pozycję spod znaku nuclear disarmament, ale gwałtownie uświadomił sobie, iż temat, na który się porwał wymaga dłuższej edukacji. Przerwał pisanie „Łabędziego śpiewu” i skupił się na zbieraniu informacji, szczególnie owocne badania przeprowadzając w Waszyngtonie. Tak Robert McCammon stał się chodzącą encyklopedią wojskową, a efekt tego kształcenia ujawniono już w 1987 roku: światowa premiera „Swan Song”, jednego z najsłynniejszych utworów Genialnego Literata z Birmingham.

Powieść porównywana do „Bastionu” Stephena Kinga, pierwotnie wydanego w 1978 roku (wersja skrócona – pełną wypuszczono dwanaście lat później) arcydzieła literatury apokaliptycznej i postapokaliptycznej. W styczniu 2024 roku do informacji publicznej podano informację o rozpoczęciu prac nad serialową adaptacją „Łabędziego śpiewu” Roberta McCammona - odcinek pilotażowy ma wyreżyserować, na podstawie własnego scenariusza, Greg Nicotero, najbardziej kojarzony z „The Walking Dead” Franka Darabonta. W tym samym roku wydawnictwo Vesper wypuściło polskie wznowienie słynnej opowieści o jakże prawdopodobnym końcu znanego nam świata autora między innymi „Magicznych lat” (oryg. „Boy's Life”, 1991) i przebojowej serii z Matthew Corbettem, otwartej w 2002 roku powieścią „Speak the Nightbird” (pol. „Zew nocnego ptaka”). Pokaźne tomiszcze w znakomitym tłumaczeniu Marii Grabskiej - Ryńskiej i twardej oprawie dwustronnie zaprojektowanej przez mistrza nad mistrzami Macieja Kamudę. „Łabędzi śpiew” to historia w jakimś stopniu zrodzona z „obaw nuklearnych” Roberta McCammona, uzasadnionego strachu przed użyciem broni masowego rażenia choćby przez którąś z organizacji terrorystycznych albo jakiegoś krótkowzrocznego/szalonego przywódcę z tak zwanego Trzeciego Świata. W jego wizji za globalny holocaust nuklearny odpowiadają jednak przywódcy polityczni dwóch militarnych mocarstw: Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego. 16 lipca niewiadomego roku w Pokoju Operacyjnym w Waszyngtonie odbywa się pilna narada w związku z atakami i prowokacjami wojsk radzieckich usiłujących wciągnąć jak zawsze (hmm...) pokojowo nastawionych Amerykanów w trzecią wojnę światową. Teoretycznie tak zwany okres pokoju przez cały czas trwa, ale w tę bajkę chyba nikt już nie wierzy. Oczywiście prezydent Stanów Zjednoczonych rękami i nogami wzbrania się przed „wciśnięciem czerwonego guzika”. Nie chce niszczyć, ale musi – taki los samozwańczych strażników pokoju na świecie. W przededniu armagedonu poznajemy też najważniejsze postacie „Łabędziego śpiewu” Roberta McCammona, skontrastowanych przewodników po niemal doszczętnie zrujnowanej planecie. Poznajemy zawodowego zapaśnika Josha Hutchinsa, rozwodnika prowadzącego wędrownym tryb życia, cieszącego się wolnością, ale tęskniącego za swoimi dziećmi; bezdomną Siostrę Nawiedzoną, którą przy życiu utrzymuje Święta (bezskuteczna) Misja nawracania grzeszników, podświadoma pokuta straumatyzowanej kobiety po czterdziestce; wielkiego miłośnika „Oblicz śmierci”, oficjalnie otwartej w 1978 roku serii rzekomych „filmów ostatniego tchnienia” (snuff movies) Johna Alana Schwartza, nadnaturalną istotę z alergią na nadzieję, zmiennokształtnego szkarłatnookiego, który czytelnikom Stephena Kinga może przypomnieć Randalla Flagga (swoją drogą jest też ukłonik dla „Smętarza dla zwierzaków” z 1983 roku); nastoletniego Rolanda Croningera, który wraz z rodzicami przybywa do Podziemnego Domu, mocno niepewnej fortecy paramilitarnego oddziału, którego twarzą jest pułkownik James Macklin, podobno szczególnie zasłużony, wysoko odznaczony weteran wojenny. I wreszcie zaprzyjaźniamy się z dziewięcioletnią Sue Wandą 'Swan' Prescott, niezwykle utalentowaną ogrodniczką i swego rodzaju poskramiaczką zwierząt, tułającą się po przyczepach kempingowych ze swoją kochającą, ale niemającą szczęścia do mężczyzn mamą, striptizerką Darleen.

Okładka książki. „Swan Song”, Gallery Books 2023
Czy już zawsze tak będzie […] czy do końca świata ziemię będą deptać armie pod różnymi flagami i dowódcami? Czy nigdy nie będzie końca wojnie?”

Władca pierścieni” J.R.R. Tolkiena spotyka „Bastion” Stephena Kinga w kreatywnej kuchni Roberta McCammona. Przerażająca baśń, melodia przyszłości o ssskarbie Siostry i przeciwstawnych obozach w postapokaliptycznych realiach. Skrajnie skontrastowane postaci były świadomym wyborem autora „Łabędziego śpiewu”, ale zależało mu też na tym, by czytelnik miał wrażenie swoistego odcięcia niektórych bohaterów i antybohaterów od istotnych części swoich osobowości. Kobieta niepamiętająca swego imienia, po fatalnym 17 lipca, apogeum szaleństwa najbardziej inwazyjnego środowiska na ziemi (tj. politycy), wreszcie rozstaje się z okropną ksywką Siostra Nawiedzona. Już nie jest wariatką, tylko twardą Siostrą, nieustraszoną podróżniczką, jak oka w głowie strzegącą swojego skarbu. Magicznego świecidełka wskazującego jej drogę. Wyparte wspomnienia z całą mocą uderzą niedługo po znalezieniu bezcennego pierścienia – porażający widok matki tulącej zwłoki swojej trzyletniej córeczki przywoła inne koszmarne wydarzenie. Ogromne pokłady empatii i (nie)zwykłej ludzkiej wrażliwości McCammona skumulowane w tej jednej krótkiej retrospekcji. Współczucie dla publicznie potępionej. Siostra świadomie ucieka przed dawną sobą, podobnie jak Josh Hutchins, który stara się nie myśleć o synach. Wymazać z pamięci ich niewinne twarze, ostatecznie wmówić sobie, iż zginęli gwałtownie i bezboleśnie; byle nie dopuszczać do siebie myśli, iż błąkają się samotnie po tym piekle, cierpiąc z głodu i pragnienia. Z kolei sir Roland Królewski Rycerz, adekwatnie Roland Croninger - psychopatyczny strateg w poprzednim życiu uzależniony od gier komputerowych, prześladowany w szkole i mający wspólne zainteresowania z ojcem, pasjonatem militariów nieoszczędzającym na „bezpiecznym schronieniu” w górach dla siebie, żony i syna jedynego – chętnie dowiedziałby się, kim są „trolle” z przebłysków wspomnień z Podziemnego Domu, a przynajmniej wydaje mu się, iż jest gotów (zawsze był!) na rozwiązanie tej zagadki. Uważa, iż nic nie jest w stanie złamać sir Rolanda, wymyślonej przez niego fikcyjnej postaci, w którą zanadto się wczuł. Z braku lepszych kandydatów za swojego króla nastoletni „rycerz” uznał jednorękiego pułkownika Jamesa Macklina, podzielającego jego entuzjastyczny stosunek do Nowego Nieładu i ukrywającego przed światem Widmowego Żołnierza, swego długoletniego zaufanego doradcę i zarazem największą zmorę z głosem jego nieświętej pamięci, despotycznego ojca. Na pierwszą duszyczkę nielitościwie przygarniętą przez ten okrutny duet, urodziwą narkomankę, której „pisana jest praca w rozrywce”, spadnie klątwa tego samego rodzaju – dawny kochanek i biedne niemowlę dręczący kobietę upadłą. Robert McCammon w „Łabędzim śpiewie” daje i odbiera - pieczołowicie odmalowuje, a wręcz ożywia przesympatyczne postaci, niejako zmusza do niewiązania silnej więzi z towarzyszami pełnych niebezpieczeństw, często mrożących krew w żyłach i jeszcze częściej wyciskających łzy z oczu podróży Swan i Siostry, po czym raptownie je zrywa. Stwórca bezlitośnie obchodzi się „ze swoim stworzeniem”, bo to uczciwe podejście do wojennej i powojennej rzeczywistości. W postnuklearnym świecie nie ma miejsca na sentymenty, chyba iż komuś bardzo zależy na wykreowaniu ekstremalnie nierealistycznego, bezwstydnie przesłodzonego uniwersum, na dołożeniu swojej cegiełki do popkulturowej romantycznej mitologii wojennej. McCammon nie miał takich ambicji, w „Łabędzim śpiewie” nieubłaganie więc uśmiercał wspaniałe istoty, które sprowadził na ten paskudny, niesamowicie sugestywnie odmalowany, świat. A cudowna dziewczynka („oby jej nie zabił, oby jej nie zabił” - powtarzałam w duchu jak mantrę) zawsze „bała się dorosłego świata, bo był chamem o tłustym brzuchu i niewyparzonej gębie, który deptał ogrody, nim zdążyły się zazielenić”. Wszyscy powinniśmy się bać... i docenić roślinność, zanim bezpowrotnie ją stracimy. Emanująca z kart „Łabędziego śpiewu” rozdzierająca tęsknota za zielenią, która wcześniej tak wielu kłuła w oczy. Wstrętne narośle na betonowym krajobrazie wytrwale usuwane albo w burzy oklasków, albo w atmosferze obojętności, a kiedy ta „najchwalebniejsza” z prac Homo sapiens nareszcie dobiegła końca, ostatni ludzi na Ziemi rzewnie zapłakali za szumem drzew, łanów kukurydzy i innych „przebrzydłych chwastów”. Za oszałamiającą feerią kwiatowych barw, za pachnącymi sadami, za czystym powietrzem, gwiazdami i Słońcem.

Powieściowa ambasadorka Matki Natury, Pokoju i Nadziei. Mroczne proroctwo z wielobarwnymi iskierkami światła. Fenomenalna opowieść o młodej czarodziejce, wojowniczej damie, przyjaznym olbrzymie, szkarłatnookim potworze, sadystycznym rycerzu i jego ułomnym królu. O dobrej wróżce i lojalnym myśliwym, o dzielnym Killerze i odważnym Mule. O siejących i zadeptujących. O twarzach zewnętrznych i wewnętrznych. Odwadze i tchórzostwie, uporze i wahaniu, poświęceniu i bierności, łagodności i okrucieństwie, tworzeniu i niszczeniu... o wszystkim, co w ludziach najlepsze i najgorsze. Epopeja postapokaliptyczna Roberta McCammona, fenomenalny „Łabędzi śpiew”. Arcydzieło literatury fantastycznej, moim zdaniem.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Idź do oryginalnego materiału