Skończyć serial w dobrym momencie, wysokiej formie i satysfakcjonującym stylu to nie lada wyzwanie. „Reservation Dogs” sprostało mu tak samo, jak wszystkim innym – znakomicie.
Trzy sezony i dość. Za mało? Trochę tak, bo oglądając finałowe odcinki „Reservation Dogs„, część mnie chciała wyrazić z tego powodu głębokie niezadowolenie. Im bliżej końca się znajdowałem, tym bardziej do głosu dochodziły jednak inne, znacznie mniej bojowe myśli. Bo owszem, dobrego nigdy za wiele, ale są przypadki, gdy zakończenie przytrafia się w po prostu idealnym momencie. Historia najgroźniejszego gangu w Oklahomie to właśnie jeden z nich.
Reservation Dogs – jak zaczyna się 3. sezon serialu?
Zanim jednak do zakończenia dotrzecie, czeka was dziesięć odcinków (wszystkie można już oglądać na Disney+) pełnych atrakcji, których zapewniam, iż się nie spodziewacie. Co zresztą nie jest żadną nowością, bo „Reservation Dogs” od samego początku podążało własnymi ścieżkami i akurat pod tym względem nie zmieniło się w finałowym sezonie ani trochę. Pod innymi już tak i to samo można powiedzieć o głównych bohaterach.
Tych spotykamy w momencie, gdy odbywszy planowaną od dawna wyprawę do Kalifornii, muszą zdecydować co dalej. A jest się nad czym zastanawiać, bo po osiągnięciu celu i emocjonalnym pożegnaniu Daniela, cała czwórka znalazła się na metaforycznym, a w przypadku Beara (D’Pharaoh Woon-A-Tai), również całkiem dosłownym rozstaju dróg.
Na tym właśnie bohaterze skupimy się w pierwszych odcinkach, gdy przegapiwszy autobus do domu, zostanie on zmuszony do wędrówki po kalifornijskiej pustyni, mając za towarzysza tylko udzielającego bardzo mało konkretnych porad (ale świetnie radzącego sobie z konkwistadorami) Williama Nożownika (Dallas Goldtooth). Przynajmniej dopóki nie trafi na pewnego miłośnika teorii spiskowych i hodowcę bakłażanów w jednym, który otworzy chłopakowi oczy na pewne istotne sprawy. A to dopiero początek całej historii – wbrew pozorom wcale nie tak dziwnej, jak można by się spodziewać.
Reservation Dogs sezon 3, czyli krok w przeszłość
A można by, bo surrealistyczne oblicze „Reservation Dogs” wybrzmiewa na starcie 3. sezonu bardzo mocno, jakby twórcy dawali nam posmakować niezwykłości, zanim zabiorą nas znów na ziemię, gdzie sprawy magiczne bynajmniej nie są. Po powrocie do rezerwatu na bohaterów czeka bowiem znajoma codzienność, wraz z niekoniecznie obiecującymi perspektywami. Nic dziwnego, iż każde z nich stara się na swój sposób z nimi walczyć.
Elora (Devery Jacobs) myśli o powrocie do nauki i rozpoczęciu studiów. Willie Jack (Paulina Alexis) też celuje w zdobycie wiedzy, ale znajduje jej zupełnie inne źródło. Najmłodszy z grupy Cheese (Lane Factor) w obawie przed porzuceniem przez przyjaciół wyprzedza ten krok, uciekając w samotność i izolację. Bear, oprócz kwestii duchowych, musi zmierzyć się z bardziej przyziemnymi, wybierając własną życiową ścieżkę. Każdy myśli tu o przyszłości, więc paradoksalne jest to, iż ostatecznie wszyscy znajdują odpowiedzi… w przeszłości.
Ta odgrywa w tym sezonie kluczową rolę, będąc jednak nie odległym wspomnieniem, a żywym dowodem na to, iż choć lata mijają, pewne rzeczy pozostają niezmienne. Tworząc bezpośrednie połączenia między „teraz” a „kiedyś”, twórcy popychają historię naprzód, a jednocześnie rozszerzają ją na boki, eksplorując dotąd nieznane rejony. Co to oznacza dla widzów?
Po pierwsze, pojawienie się nowych i bardzo istotnych postaci, jak Maximus (Graham Greene, „Tańczący z wilkami”), którego historia przewija się na przestrzeni całego sezonu, a także młodszych wersji tych już znanych. Po drugie, wytworzenie jeszcze mocniejszych niż do tej pory więzi nie tylko między tytułową czwórką, ale również tych łączących całą lokalną społeczność i kilka jej generacji. Po trzecie wreszcie, rzucenie nowego światła na Beara, Elorę, Cheese’a i Willie Jack, oraz ich relacje zarówno ze sobą nawzajem, jak i z bliskimi.
Reservation Dogs w 3. sezonie nie ma słabych punktów
Wszystko to zostaje osiągnięte i przedstawione na ekranie w niesamowicie dojrzały, a przy tym prawdziwy i często dogłębnie poruszający sposób. Sięgając do najprostszych emocji, twórcy nie muszą uciekać się do tandetnych sztuczek, żeby trafić prosto w sedno. Tutaj wystarczą zwyczajne gesty, czyny i słowa, a niekiedy choćby one nie są potrzebne, bo wszystko mówi już nieumiejętność ich wypowiedzenia. „Reservation Dogs” zawsze było świetnie napisane i wiarygodne emocjonalnie, ale w tym sezonie jest pod tym względem wręcz doskonałe.
Oczywiście wielka w tym zasługa młodych wykonawców (a warto podkreślić, iż Devery Jacobs jest także reżyserką jednego odcinka i scenarzystką innego, swoją drogą najlepszego w sezonie), którzy czynią swoich bohaterów bardzo ludzkimi i zwyczajnymi mimo czasem kompletnie odlotowych okoliczności. Nieważne zatem, czy chodzi o zmaganie się z własnymi uczuciami, czy o planowanie brawurowego porwania, zawsze są w stu procentach autentyczni.
Na nich się jednak nie kończy, bo jak już wspominałem, ogromną rolę w serialu odgrywa społeczność, niebędąca tylko tłem, ale wyrastająca na pełnoprawnego bohatera zbiorowego, z niekiedy wybijającymi się jednostkami. Jak pełniący głównie humorystyczną funkcję Big (Zahn McClarnon w zupełnie innym wydaniu niż w „Szeptach mroku„), zmagająca się z podobnymi problemami co jej syn Rita (Sarah Podemski), czy nawet… Sarnia Dama (Kaniehtiio Horn). Każdy jest tu jakiś, każdy ma ludzkie cechy, każdy stanowi istotny element większej całości – tej fabularnej, ale też tożsamościowej i kulturowej.
Reservation Dogs to serial bardzo dobry i równie ważny
Piszę o tym oczywiście nie bez powodu, bo nie da się i nie powinno się rozmawiać o „Reservation Dogs” w oderwaniu od środowiska rdzennych Amerykanów, które serial portretuje i z którego się wywodzi. Środowiska, które zostało tutaj potraktowane z oddaniem i miłością adekwatnymi dla osób z niego pochodzącym, ale zarazem bez czołobitności i jednostronnego przedstawienia znanego choćby z dużego ekranu (co zresztą Devery Jacobs celnie wypunktowała w przypadku „Czasu krwawego księżyca”). Niby prosta rzecz, a jednak nie taka oczywista, więc tym większe brawa dla Sterlina Harjo i pozostałych twórców.
Dopiero pamiętając zatem o znaczeniu, jakie ma „Reservation Dogs” nie tylko dla telewizyjnego światka, można w pełni docenić serial, który łącząc szczere emocje z pełną energii, nieraz zwariowaną fantazją, pokazuje, jak wielka siła tkwi w na pierwszy rzut oka banalnych historiach. Tych które, cytując Williama Nożownika, „może wydarzyły się wczoraj, a może w zeszłym tygodniu, a może jeszcze się nie wydarzyły”. Oby powstawało ich jak najwięcej.