Reneé Rapp pokazuje wszystkim środkowy palec swoim nowym wydawnictwem i o dziwo jest to bardzo przyjemny gest. Drugi album artystki jest całkowitym wyrazem wolności twórczej wschodzącej gwiazdy, która nie zamierza się dłużej hamować.
Reneé Rapp jest prawdziwą Reginą George generacji Z. Mówię to zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Aktorka odegrała główną rolę w musicalowej odsłonie kultowych Wrednych Dziewczyn z zeszłego roku i osobiście uważam, iż wcieliła się w nią świetnie. Zanim jeszcze powstała wersja filmowa, aktorka błyszczała jako mean girl na deskach Broadway’u, gdzie zresztą zachwycała wszystkich swoim potężnym głosem. Mam jednak pewne wątpliwości co do tego, czy rola Reginy wymagała od Rapp wielu przygotowań. Postać piosenkarki w świecie show biznesu przypomina bowiem charakter bezkompromisowej głównej bohaterki Wrednych Dziewczyn, czego wyraz znajdziemy we właśnie wydanym BITE ME.

Już pierwszy z singli zapowiadał, iż nowa płyta Reneé będzie różniła się od swojej poprzedniczki. Krótki utwór emanuje energią, która kontrastuje z leniwym wokalem artystki. Leave me alone niesie prosty przekaz – dajcie mi spokój, chcę się bawić! Już na tym etapie można domyślić się, iż teksty na tym albumie będą dość… bezpośrednie. Jedną z perełek jest nawiązanie do serialu Życie seksualne studentek. Wokalistka należała niegdyś do jego obsady, jednak teraz śpiewa: I took my sex life with me, now the show ain’t fucking.
Nie myślcie sobie jednak, iż Rapp idzie na skróty ze swoim wokalem. Już na kolejnym Mad pokazuje charakter swojego głosu. Kontynuuje to z resztą na Why Is She Still Here?, które mocno zahacza o klimaty R&B i soulu. Mój jedyny zarzut? Długość utworu. Krótkie piosenki to w mojej opinii największe przekleństwo współczesnej muzyki; na BITE ME większość kompozycji trwa krócej niż 3 minuty.
Nie ma na tej płycie zbyt wielu piosenek utrzymanych w stylu Sometimes, That’s So Funny czy I Can’t Have You Around…, co akurat mi się podoba. Od spokojnych i dość smutnych utworów wolę mój ulubiony kawałek z płyty – Kiss It Kiss It. Jest to dokładnie to, czego chcę słuchać latem w radiu. Nie wszystkie pozycje z BITE ME mogę jednak określić jako bardzo udane popowe piosenki. Żeby zasłużyć na ten tytuł, potrzebuję czegoś, co przyciągnie mogą uwagę, a nie mogę tego powiedzieć o niczym nie wyróżniającym się Good Girl.
Zobacz również: Najlepsze musicale w historii kina
Przyjemnie słucha się za to Shy, wpadający nastrojem w lata 2000. Równą lekkość utrzymuje At Least I’m Hot. Album zamyka You’d Like That Wouldn’t You, bawiący się mocniejszymi dźwiękami gitary elektrycznej, przez co na myśl przywodzi stare kawałki Avril Lavigne.
Na BITE ME Reneé Rapp łapie się różnych brzmień, szukając stylu, który odda w końcu jej prawdziwe „ja”. Być może momentami brakuje tej płycie teatralnego zawzięcia piosenkarki, który stanowi jeden z jej największych atutów. Rapp pokazuje jednak, iż warsztat wokalny to nie wszystko, co ma do zaoferowania. BITE ME łączy odważny humor, przyjemne melodie i nieskrępowaną werwę. jeżeli ktoś przez cały czas narzeka na brak wakacyjnego hitu, to warto poszukać go na tym albumie. Jestem przekonana, iż Reneé Rapp miałaby moją recenzję głęboko w nosie, bo swoją najnowszą płytę stworzyła tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Właśnie za tę energię BITE ME dostaje u mnie największego plusa.
Fot. główne: Zora Sicher