Kolejnym punktem na koncertowej mapie czerwca, był występ Thrice w warszawskim Niebie. Jako support wystąpili Coilguns. Nie od dziś wiadomo, iż dziwnym trafem koncerty w naszym kraju wypadają często jakoś w środku tygodnia, a wczoraj przecież był poniedziałek! Można to więc potraktować jako dobrą wróżbę na kolejne 6 dni! Czy faktycznie tak było?
Zanim przejdziemy do opowieści o rocku z dalekiej Kalifornii, musimy na chwilę zatrzymać się i pokłonić w stronę Coilguns, których to występ na długo zostanie w mojej głowie. Kiedyś gdzieś mignął mi cytat, iż ludzie, którzy pokazują nam nową muzykę, są bardzo ważni. I wiecie co, podpisuję się pod tym rękami i nogami (tutaj wielki shout out dla mojego przyjaciela Mateusza, który jakiś czas temu podrzucił mi album Old Love mówiąc po naszemu „daj se”, co finalnie sprawiło, iż ten album wyrył się bardzo mocno w moim sercu). Równie ważni są również ci, którzy z Tobą doświadczają tej muzyki na żywo, przeżywają, podróżują, odkrywają, wzruszają się i bawią najlepiej na świecie. Jestem niesamowicie wdzięczna, iż mam wokół siebie takich ludzi. Występ Szwajcarów pokazał, jak powinno się grać. Wszystko było wyważone, niesamowita energia! Gdy zagrali The Wind To Wash the Pain, miałam ciarki na całym ciele. What a band! Bardzo podobało mi się, gdy frontman przed ostatnim utworem zaczął snuć historię o tym, iż adekwatnie w tym momencie jesteśmy jednym wielkim skupiskiem ludzi, więc co stoi na przeszkodzie, aby się razem dobrze bawić i spocić. Wywołało to na twarzach zebranych uśmiech, a potem… Potem zadziała się magia. Tłum rozstąpił się na pół (niczym biblijne rozstąpienie się morza), a w jego środku pojawił się sam Jucker (frontman) z mikrofonem w dłoni i nie przestając śpiewać wylądował w moshpicie razem z ludźmi. To właśnie nazywam magią muzyki!
O Thrice można mówić długo i dużo, bo taka też jest ich dyskografia. W ciągu prawie 30 (z przerwą) lat na koncie Kalifornijczyków zebrało się aż 11 albumów. Jednak pierwsze co ciśnie mi się na myśl to to, iż jestem pewna, iż na pewno ich muzykę polubiłby Twój ojciec. W środowisku muzycznym krąży takie określenie jak 'dad rock’ i choć grupa nie wpisuje się stricte w ten pewnego rodzaju trend, jednak można podciągnąć ich pod falę nazywaną 'new dad rock’. Większość publiczności stanowili mężczyźni w okolicach 40, dlatego to określenie wydaje się słuszne. Szczerze mówiąc, nie uważam tego za w żaden sposób obraźliwe, bo myślę, iż mój ojciec też by ich polubił, gdybym tylko miała okazję mu ich pokazać. Set był naprawdę wyważony, nie zabrakło momentów wolniejszych, które przeplatały się z tym, co tygryski lubią najbardziej, czyli porządną rozpierduchą. Na duży plus zaskakuje gra świateł, które mimo swojej prostoty dawały pożądany efekt. jeżeli już chciałabym się do czegoś przyczepić to do tego, iż po raz kolejny zabrakło mi interakcji z publicznością. Ze sceny w stronę zgromadzonych padło bodajże jedno zdanie na samym początku. Choć ogólnie nie zaliczam tego koncertu do jakiejś mojej świętej topki, to miło było usłyszeć piosenki które wywołują we mnie od zawsze jakieś takie poruszenie, czyli Hurricane i Black Honey.
Możecie się ze mną zgodzić albo nie, ale dla mnie Thrice to pewnego rodzaju połączenie Biffy Clyro i Editors, z trochę mocniejszym gitarowym zacięciem. Oczywiście nie ujmuję tu żadnemu z z zespołów, bo każdy z nich miał swojego czasu specjalne miejsce w moim sercu (a tatuaż napisany przez Toma Smitha po dziś dzień zdobi moją skórę). Tak czy inaczej, jesli będziecie mieli okazję – polecam ich zobaczyć!
W czasie kiedy ja bawiłam się w stolicy, nasz naczelny Mariusz brał udział w Rock For People, gdzie miał okazję również uchwycić Thrice. Zobaczcie kilka zdjęć z jego perspektywy: