Poppy chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. 2 czerwca fani świętowali nieco spóźniony Dzień Dziecka w warszawskiej Progresji. Choć artystka dosłownie chwilę temu odwiedziła nasz kraj grając u boku BABYMETAL, po niespełna dwóch tygodniach wróciła w roli headlinerki. Oba koncerty są częścią trasy They’re All Around Us, promującej najnowsze wydawnictwo artystki, a wydarzenie w Warszawie znalazło się wśród nich jako jedno z trzech, gdzie grała „główne skrzypce”.
Na usta ciśnie się wiele słów. Choć znalazłam się w Progresji nie do końca wiedząc, czego się spodziewać, pozytywnie się zaskoczyłam pod co najmniej kilkoma aspektami. Po pierwsze, skąd ta filigranowa istota ma w sobie tyle energii? Podziwiałam zarówno cleany, jak i momenty, gdzie pojawiły się screamy. Technicznie był to naprawdę udany występ, o czym świadczy też pozytywny odbiór fanów. Nie zabrakło moshpitu, nie zabrakło wall of death, czyli wszystkiego bez czego prawdziwy metalcore’owy koncert nie może się obyć. Setlista skupiała się w głównej mierze na dwóch ostatnich wydawnictwach Poppy, ale była dość zróżnicowana. dla wszystkich znalazło się coś miłego! Niesamowite poruszenie wywołał utwór V.A.N, który w oryginale artystka wykonuje razem z Bad Omens.
Myślę, iż każdy zwrócił uwagę na to, iż ten koncert trwał tyle co pstryknięcie palcem. Czy to dobrze, czy źle pozostawiam do własnej refleksji, jednak nie trudno było odnieść wrażenia, iż ten występ był po prostu bardzo mechaniczny. Zero interakcji z publicznością, piosenki odśpiewywane jedna za drugą jak z automatu – 15 utworów trwało zaledwie kilka minut ponad godzinę. Byłam na wielu koncertach i zdecydowanie dużo milej wspominam te, gdzie artysta wykazał się choć odrobiną inicjatywy. Może to tylko marudzenie starego człowieka, może moja fanaberia, ale przecież jesteśmy istotami społecznymi! Moim zdaniem chociażby jeden zwrot w stronę fanów (chociażby najzwyklejsze „hello Poland”) totalnie zmieniłby odbiór wydarzenia, przez ludzi, którzy dość licznie zgromadzili się tego wieczora w Warszawie. Co prawda stałam daleko od sceny i nie do końca wszystko widziałam, słyszałam też głosy, iż po każdej piosence wokalistka znikała na backstage. Czy naprawdę to było konieczne? Myślę, iż tego się nigdy nie dowiemy, bo świat muzyki rządzi się przecież swoimi własnymi prawami.
Żeby jednak nie było tak smutno, przyznam się bez bicia – Poppy zdecydowanie zyskała kolejną fankę. Może na następnym koncercie (o ile taki będzie) się nie pojawię, ale na pewno bardzo chętnie będę wracać do jej dyskografii, wśród której do ulubieńców po wczoraj zaliczam the cost of giving up i they’re all around us. Potrzebujemy więcej kobiet w metalcore’owym świecie.
P.S. Progresja popracujcie nad klimatyzacją, bo momentami nie dało się za bardzo wytrzymać.
Dziękujemy Live Nation za zaproszenie i nie możemy doczekać się, co dobrego przyniesie przyszłość!