Recenzja: „Zabójca”

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe filmu „Zabójca”


Zabójca na zlecenie

„Zabójca”, fot. materiały prasowe

Główny bohater nowego silnie uzależniającego filmu Davida Finchera lubi cytować klasyków, jak Marynarza Popeye’a, który mawiał: „Jestem, kim jestem”. Kim jest ów protagonista? Tytułowym bezimiennym zabójcą na zlecenie. Bardzo zmotywowanym pedantem. Nie opowiada się za żadną ze stron i nie wydaje żadnych opinii. Jest efektywny, bo „ma wszystko w dupie”. Bohater ma aparycję Michaela Fassbendera, który po długiej przerwie spędzonej na graniu w blockbusterach wraca, by przypomnieć nam o swojej aktorskiej wybitności.

Uczłowiecza zabójcę, choć lepszym słowem byłoby – uroboca, bo jego chorobliwej perfekcji i chłodnej kalkulacji bliżej do działania maszyny.

W mistrzowskiej otwierającej film sekwencji bohater w monologu wewnętrznym wykłada swoją filozofię – w dużej mierze opierającą się na amoralności świata i niemożliwości zmiany jego trajektorii. Mówi o największej przeszkodzie jego pracy – nudzie, którą rodzi czekanie, czekanie i czekanie na cel. W tym wypadku jest nim VIP z pięciogwiazdkowego paryskiego hotelu, znajdującego się naprzeciwko wynajętej przez apkę przestrzeni biurowej, gdzie zabójca skręca i rozkręca swój karabin snajperski.

Zanim odda strzał, jak mantrę recytuje: „Trzymaj się planu. Przewiduj, nie improwizuj. Nie ufaj nikomu”.

Mimo iż jego postawa i dyscyplina pozostają niezachwiane, codziennie powtarza godne podziwu układy jogi i jak zawsze w pracy na iPodzie słucha piosenek The Smiths (!), bez żadnej przyczyny coś idzie nie tak. Pudłuje. Teraz bogaci i bezwzględni ludzie, którzy zlecili zabójcy zabicie VIP-a, będę chcieli – jak mniema – zabić jego. Dlatego to on musi dopaść ich pierwszy.

Pogoń za przetrwaniem

„Zabójca”, fot. materiały prasowe

Zaczyna się pogoń za przetrwaniem. Bohater odwiedza kryjówkę na Dominikanie, ląduje w Nowym Orleanie, na Florydzie, w Nowym Jorku i Chicago. W każdym z tych miejsc zabójca spotka osoby powiązane ze zleceniem. W każdym też otrze się o śmierć, wykonując kolejny element misji, którą sam sobie narzucił. Za każdym razem jednak Fincher wraz ze scenarzystą Andrew Kevinem Walkerem (scenariusz na podstawie powieści graficznej Alexisa Nolenta) grają na naszych wyobrażeniach emploi mordercy na zlecenie.

Zabójca jest antytezą najemników i najemniczek ubranych w drogie garnitury jak spod igły, noszących ciężkie zegarki, poruszających się błyszczącymi mercedesami po skąpanych w świetle lamp ulicach miast i zasypiających w wygodnych łóżkach w pokojach luksusowych hoteli.

Bezimienny Fincherowski morderca nosi kapelusz rybaka, beżowe koszule, lniane spodnie i japonki. Ma styl, jak mówi zabójca, niemieckiego turysty, bo z takimi jak on nikt nie chce wchodzić w interakcje. W kieszeni ma portfel z kolejnymi fałszywymi kartą kredytową, dowodem i paszportem wystawionymi na nazwiska bohaterów sitcomów z lat 70. Dostarcza organizmowi białko w McDonaldzie lub na stacji paliw, wynajmuje samochody z sieciówek albo skutery na aplikację, zamawia kopiarki kart na Amazonie, trupa wywozi w plastikowym koszu na śmieci kupionym w supermarkecie. Nikt się nie orientuje, bo nikogo to nie interesuje. Wystarczy, iż ma pieniądze. Odpowiedzialność rozmywa się jak sprytny zabójca dający nogi za pas.

Z jednej strony reżyser „Zodiaka” komentuje anonimowość dzisiejszego świata. Mimo iż na potęgę korzystamy z social mediów i ujawniamy naszą tożsamość, tak naprawdę jesteśmy kopiami kopii.

„Zabójca”, fot. materiały prasowe

Bycie w ciągłym pędzie jak pracownicy i pracowniczki korporacji i nierzucające się w oczy ubrania pomagają obejść kamery. Z drugiej Fincher komentuje samego siebie. Zabójca to on reżyser, a skrupulatne i dokładnie zaplanowany snajperski strzał to jego kolejny film. Nie bez przyczyny aktorzy i aktorki z nim współpracujący opowiadają o morderczych metodach pracy (Ben Affleck w wywiadach wspominał o choćby 90 dublach w scenach do „Zaginionej dziewczyny”; natomiast Monique Ganderton, która w „Zabójcy” gra oglądaną jedynie przez snajperską lunetę dominę, miała odgrywać swoją króciutką scenę blisko dwudziestokrotnie). Każdą z sekwencji Fincher ma mieć podobnie zaplanowaną w głowie. Co dzieje się wtedy, gdy reżyser nie trafia? Być może odpowiedzi warto szukać w (według mnie niezasłużonej) klapie „Manka”?

Rewelacyjny film

„Zabójca” to jeden z najbardziej udanych (co nie oznacza, iż najlepszych!) filmów tego roku. Cudownie absurdalny w swojej śmiertelnej powadze. Wielka zasługa w tym pomysłowości Finchera, ale też – ponownie – Fassbendera, który urodził się, by grać zimnokrwistych i nihilistycznych bohaterów. Aktor wielokrotnie udowodnił, iż niestraszne mu metamorfozy i poświęcenie dla roli. We współpracy z bezkompromisowym reżyserem „Siedem” takie oddanie popłaca. Ale na ekranie nie oglądamy jedynie Fassbendera. Towarzyszą mu perfekcyjnie dobrane postaci drugoplanowe, głównie: Charles Parnell w roli Adwokata, który wciągnął głównego bohatera w zabójczy biznes, Sala Baker jako Brutal, Tilda Swinton jako Ekspertka (scena w jej udziałem to ukłon w stronę jej roli w innym filmie Finchera, „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”) i wreszcie Arliss Howard jako Klient.

„Zabójca”, fot. materiały prasowe

Każdy z nich ma szansę zabłysnąć. Dodatkowo zachwyt budzą zdjęcia Erika Messerschmidta (Oscar za wspomnianego „Manka”).

Odczytuję „Zabójcę” jako satyrę. Na korporacyjną Amerykę i skomercjalizowany zachodni świat. Wreszcie też satyrę na filmy o mordercach, na których Fincher przecież zjadł zęby. Dlatego to też satyra reżysera na samego siebie. Czy w swojej twórczej pedanterii poszedł ciut za daleko? Być może. Chociaż i tak najważniejsze jest, iż znowu to zrobił – nakręcił rewelacyjny film.

„Zabójca” do obejrzenia na Netflixie

Idź do oryginalnego materiału