[Recenzja] Roxy Music - "Roxy Music" (1972)

pablosreviews.blogspot.com 2 miesięcy temu


Rok 1972 to wciąż czasy, gdy rockowy artyzm, przynajmniej w Europie, kojarzył się przede wszystkim z podniosłym progiem. Ukazały się wówczas chociażby takie albumy, jak "Close to the Edge", "Foxtrot", "Octopus", "Thick as a Brick" (ten akurat był zakamuflowaną parodią tej estetyki) czy cała masa płyt włoskich symfoników. Sporo działo się też na mniej poważnej scenie Canterbury czy w bardzo różnorodnym nurcie krautrockowym, jednak były to rzeczy niszowe. I właśnie w tym roku do mainstreamu przedarł się debiutujący Roxy Music, który pokazał szerszej publiczności całkiem inne oblicze rockowego artyzmu, bez tej całej podniosłości i wirtuozerii, nastawione na piosenki, a nie rozbudowane formy.

Eponimiczny debiut Roxy Music - będący jednocześnie fonograficznym debiutem takich muzyków, jak Brian Eno, Bryan Ferry czy Phil Manzanera - w zasadzie wpisuje się w modną wówczas stylistykę glam rocka. Są to jednak te najbardziej interesujące muzycznie rejony glamu, z okolic Davida Bowie czy Sparks. Tu chodzi o coś więcej, niż wymyślne stroje i łatwo przyswajalne piosenki, bardziej chyba o kreatywne podejście do aranżacji. Pod pewnymi względami nie jest to granie dalekie od proga - producencki nadzór nad materialem sprawował zresztą Peter Sinfield, jeszcze dosłownie chwilę wcześniej związany z King Crimson - ale w podobnym stopniu wywodzące się od The Velvet Underground (choć sam Lou Reed o Roxy Music nie miał akurat najlepszego zdania), a przy okazji wyraźnie też antycypuje tę całą nową falę z drugiej połowy dekady.

Czytaj też: [Recenzja] Eno - "Here Come the Warm Jets" (1974)

Słowem, które idealnie opisuje ten album, jest eklektyzm. A jeszcze lepiej nazwać go można postmodernistycznym. Nie chodzi bowiem o to, iż każdy utwór jest utrzymany w innym stylu. Tu każdy utwór jest utrzymany w wielu stylach, dających o sobie znać naprzemiennie lub w tym samym momencie. Weźmy otwieracz "Re-Make/Re-Model", gdzie proto-punkowy czad - w który swietnie wpisuje się luzacki, nieco niechlujny śpiew Ferry'ego - wzbogaca jazzujący saksofon prawie jak u Van der Graaf Generator oraz syntezatorowe skwierczenie w stylu wczesnych eksperymentów z elektroniką. Mimo piosenkowej formy i długości, jest to w sumie taki skondensowany prog, gdzie znalazło się miejsce na krótkie solówki wszystkich muzyków, a wśród nich cytaty i z beatlesowskiego "Day Tripper", i wagnerowskiego "Cwału Walkirii". Nieźle, jak na pięć minut.

"Ladytron" zaczyna się z kolei kosmiczną elektroniką, do której zaraz dochodzi klasycyzująca partia oboju, a po chwili wkracza cały zespół i gra w stylu tych bardziej humorystycznych momentów Jethro Tull, by zakończyć prawie jazz-rockową improwizacją. Pomysły muzyków na łączenie gatunków nierzadko zaskakują. "If There Is Something" to z początku prawie country, a następnie już czysty prog z wyeksponowanymi brzmieniami klawiszowymi (syntezator, pianino, melotron) oraz celowo chyba nadekspresyjna śpiewem. "Chance Meeting" wzbogaca natomiast śpiewaną zbolałym głosem balladę fortepianową gitarowym zgiełkiem, a "Would You Believe?" to przesłodzona piosenka, w którą wklejono surową część rock'n'rollową. Podobny patent zastosowani też w "Sea Breezes" - z nastrojową klamrą, z zatopionymi w tle elektrycznego pianina dźwiękami oboju oraz łkającej gitary, a także żywszą częścią środkową, z czasem zmierzającą we wręcz noise-rockowe rejony.

Czytaj też: [Recenzja] David Bowie - "Aladdin Sane" (1973)

Najbardziej zwariowany jest jednak "The Bob (Medley)", inspirowany "Bitwą o Anglię" (filmem), gdzie przeplatają się eksperymenty z elektroniką, hardrockowe riffowanie, klasycyzujące wstawki z obojem, nagrania terenowe ilustrujące tematykę utworu, doo-wopowe wokale i klasycznie rockowe solo Manzanery. Tu już akurat powstaje pewien chaos. Ale na płycie zdarzają się też bardziej jednorodne nagrania, jak melodyjna piosenka "2HB" - zdominowana przez bardzo przyjemne brzmienie elektrycznych organów, choć także z istotną rolą dęciaków oraz silnie zaznaczoną, niemal krautrockową rytmiką. Albo dodany na amerykańskim wydaniu i reedycjach optymistyczny "Virginia Plain", chyba najbliższy czystego glamu, choć równie dobrze można nazwać go proto-punkowym, zaaranżowany jednak na bogato, z dęciakami i syntezatorem. pozostało "Bitters End", ale to już ewidentnie żartobliwy dodatek, zdominowany przez wpływy doo-wopu i blue eyed soulu.

To całe mieszanie stylów wychodzi tu Roxy Music naprawdę sprawnie. W dodatku nie tylko poszczególne utwory wypadają na ogół przekonująco, ale broni się też ten materiał jako album. Te ciągłe zmiany stylu, do których dochodzi choćby na przestrzeni pojedynczych nagrań, wręcz wzmacniają spójność całości, bo jest w tym po prostu konsekwencja. Jednak to niejedyny wspólny mianownik. Tym najważniejszym jest chyba ta luźna, bezpretensjonalna atmosfera oraz poczucie, iż zespół bawi się muzyką. Trochę choćby w tym podejściu przypomina mi Gentle Giant, mimo potężnych różnic - od zakresu inspiracji po poziom wykonawczy. Instrumentaliści Roxy Music nie byli wirtuozami, ale też nie próbują ich udawać i w takiej muzyce, jaką tu grają, są wystarczająco dobrzy. Braki warsztatowe nie są odczuwalne, bo zespół nadrabia pomysłem i kreatywnością w jego realizacji, energią, luzem oraz dobrymi melodiami, a dodatkowym atutem jest charyzmatyczny wokalista.

Ocena: 8/10



Roxy Music - "Roxy Music" (1972)

1. Re-Make/Re-Model; 2. Ladytron; 3. If There Is Something; 4. 2HB; 5. The Bob (Medley); 6. Chance Meeting; 7. Would You Believe?; 8. Sea Breezes; 9. Bitters End

Skład: Bryan Ferry - wokal, instr. klawiszowe; Brian Eno - syntezator, taśmy, dodatkowy wokal; Andy Mackay - saksofon, obój, dodatkowy wokal; Phil Manzanera - gitara; Graham Simpson - gitara basowa; Paul Thompson – perkusja
Producent: Peter Sinfield


Idź do oryginalnego materiału