
Właśnie zmarł, po krótkiej chorobie, Mike Ratledge - jeden z założycieli Soft Machine i wieloletni klawiszowiec tej grupy. Ze wszystkich muzyków, jacy przewinęli się przez skład na przestrzeni kilkunastoletniej działalności, to właśnie on przetrwał tam najdłużej. Zagrał na wszystkich albumach od eponimicznego debiutu do "Softs". Zabrakło go dopiero na zamykającym dyskografię "Land of Cockayne", o którym nie przypadkiem często się mówi, iż tak naprawdę to już żaden Soft Machine, a solowa płyta ówczesnego lidera, Karla Jenkinsa. Ponieważ to właśnie Ratledge przez lata był tym trzonem, który spajał różne wcielenia zespołu. To jego charakterystyczna gra na elektrycznych organach lub pianie, z równie rozpoznawalnym, przesterowanym brzmieniem, przetrwała liczne zmiany stylistyczne - od psychodelicznego rocka, przez awangardowy jazz zahaczający o free, po bardziej konwencjonalne fusion. Ze wszystkich instrumentalistów miał też najbardziej rozpoznawalny wygląd - potężna postura, długie, proste włosy, masywny wąs i ciemne okulary - będący wspólnym elementem zdjęć grupy z rożnych okresów.
Mike Ratledge od wczesnych lat życia uczył się gry na pianinie, a także śpiewał w szkolnym chórze. Jedyną muzyką, jakiej słuchano u niego w domu, była poważka. Sam nigdy nie interesował się popem ani rockiem, ale jako nastolatek odkrył jazz, przede wszystkim nagrania Cecila Taylora, Theloniousa Monka, Milesa Davisa i Johna Coltrane'a. Nie poszedł na studia muzyczne - ukończył za to psychologię i filozofię na Oxfordzie - ale pobierał lekcje u awangardowych muzyków Mala Deana i Raba Spalla.
Czytaj też: [Recenzja] Soft Machine - "Third" (1970)
Ratledge nie miał doświadczenia grania w zespole, dopóki w 1966 roku nie został zaproszony przez swoich kumpli - Roberta Wyatta, Kevina Ayersa i Daevida Allena - do stworzenia The Soft Machine. Na tej grupie i wokół niej skupiła się niemal cała muzyczna kariera klawiszowca. Chętnie wspierał kolegów z kapeli na ich własnych płytach - najczęściej gościł na płytach Ayersa, ale grał też z Eltonem Deanem czy Karlem Jenkinsem - lub uczestniczył w innych wspólnych projektach, jak wtedy, gdy Soft Machine na chwilę stał się zespołem wspierającym Syda Barretta. Sporadycznie brał udział w innych przedsięwzięciach; zdarzało mu się grywać z Mikiem Oldfieldem czy Davidem Bedfordem.
Muzyk nigdy nie nagrał pełnoprawnego albumu pod własnym nazwiskiem. Jedyne sygnowane nim wydawnictwo opublikowano dopiero w 2013 roku. "Riddles of the Sphinx" to ścieżka dźwiękowa do tak samo zatytułowanego filmu (polski tytuł: "Tajemnice Sfinksa") z 1977 roku w reżyserii Laury Mulvey i Petera Wollena, którego eksperymentalnej formie towarzyszyła rzadka wówczas w kinie feministyczna perspektywa. A muzyka? Również nie jest to typowy soundtrack. Ratledge w końcu mógł w pełni oddać się swojej fascynacji minimalizmem, o której wiadomo było już conajmniej od czasu "Third". Całości bliżej do dokonań Terry'ego Rileya niż do twórców muzyki filmowej z ich nierzadkim zamiłowaniem do bombastyczności.
Czytaj też: [Recenzja] Soft Machine - "Spaced" (1996)
Chociaż 53-minutowy materiał podzielono na dziesięć sekwencji, nietrudno odnieść wrażenie, iż cały czas słucha się jednego utworu. To bardzo oszczędna muzyka, składająca się z zapętlonych, pulsujących arpeggiów syntezatora, zatopionych w ambientowym tle. Poza oczywistymi wpływami minimalizmu, można też wskazać podobieństwo do nurtu progresywnej elektroniki. Jednak w porównaniu z twórczością Tangerine Dream, Klausa Schulze, Manuela Göttschinga czy choćby Heldon, jest to muzyka o wiele chłodniejsza i pozbawiona choćby odrobiny emocji. Ratledge wykreował tu niezwykle klaustrofobiczny, odizolowany, ale też na swój sposób hipnotyzujący klimat. Nieśpieszne tempo i ponury charakter albumu przełamują jedynie "Sequence 4" i "9", które z kolei brzmią jak elektroniczna interpretacja gamelanu.
Mam jednak z tym materiałem dwa problemy. Rozumiem powody wydania go w całości - bo prawdopodobnie celem było opublikowanie kompletnej ścieżki dźwiękowej "Tajemnic Sfinksa" - ale jako album lepiej chyba działałoby to w skróconej formie, ułatwiającej utrzymanie uwagi przez cały czas. Najbardziej jednak przeszkadza mi obecność głosu filmowej narratorki, Mary Maddox, rozproszonego po całej płycie. Choć jej deklamacje brzmią zwykle beznamiętnie, to jednak siłą rzeczy wprowadzają tu bardziej ludzki element, który nieco burzy tę zdehumanizowaną atmosferę, jaką buduje Ratledge. Co jednak ciekawe, ten głos, w polaczeniu z taką muzyką, może kojarzyć się z wokalnymi wstawkami z późniejszej o trochę ponad dekadę muzyki klubowej, choćby z albumu "Microgravity" Biosphere, który mnie przyszedł od razu na myśl. prawdopodobnie wpływ "Riddles of the Sphinx" na późniejszą muzykę był żaden, ale warto odnotować, iż wywołuje skojarzenia nie tylko z tym, co było wcześniej.
"Riddles of the Sphinx" to raczej ciekawostka dla miłośników Soft Machine oraz wielbicieli ówczesnej elektroniki, a nie album, do którego przesłuchania nakłaniałbym każdego. Pod względem klimatu i brzmienia jest to materiał naprawdę fascynujący, ale niezbyt służy mu forma kompletnego soundtracku włącznie z głosem z offu. Szkoda, iż Mike Ratledge nigdy nie nagrał pełnoprawnego albumu solowego, bo mogłaby to być potężna rzecz, zwłaszcza gdyby sięgnął też po organy i zagrał na nich tak, jak we wstępie "Facelift".
Ocena: 7/10
Mike Ratledge - "Riddles of the Sphinx" (2013)
1. Sequence 1; 2. Sequence 2; 3. Sequence 3; 4. Sequence 4; 5. Sequence 5; 6. Sequence 6; 7. Sequence 7; 8. Sequence 8; 9. Sequence 9: 10. Sequence 10
Skład: Mike Ratledge - syntezatory; Mary Maddox - głos
Producent: Mike Ratledge