Recenzja: „Grzesznicy”

kulturaupodstaw.pl 5 dni temu
Zdjęcie: fot. materiały prasowe filmu „Grzesznicy”


plakat filmu „Grzesznicy”

Opowieść, którą o Stanach Zjednoczonych snuje się, jeżeli nie na lekcjach historii w Polsce, to na pewno w kinie zwykle przedstawia Południe jako ograniczone terytorium, pełne niewyedukowanych białasów i gnębionych przez nich Czarnych. To rasistowska, pozbawiona niuansu przestrzeń, skąd bohaterowie i bohaterki uciekają do lepszego, tolerancyjnego świata Północy lub miejsce-pomnik, upamiętniające przelaną krew w walce o równe prawa. To opowieści, które bohaterscy Jankesi mogą wyryć sobie na nagrobkach. I choć jest w nich odrobina prawdy, nijak nie oddają jednak wielowymiarowej rzeczywistości. Bo, jak mówi jeden z bohaterów „Grzeszników”: „Chicago to nic innego, jak wieżowce zamiast plantacji”.

Rasizm w Stanach nie znika po przekroczeniu granicy Północy i Południa. Po prostu ubiera się w inne piórka.

Tu do gry wkracza Ryan Coogler, reżyser-petarda, który swoimi kolejnymi filmami rewolucjonizuje portretowanie czarnych Amerykanów i Amerykanki. Mówił o przemocy policyjnej w „Fruitvale”, reanimował franczyzę „Rocky’ego” w „Creed: Narodzinach legendy”, wreszcie stworzył jeden z najlepszych Marvelowskich filmów – „Czarną panterę”. Tym razem we wspomnianych „Grzesznikach” na główkę skacze w rozgrzane słońcem i posegregowane przez Jima Crowa Południe.

Początek

fot. materiały prasowe filmu „Grzesznicy”

Akcje dzieje się w dzień i noc października 1932 roku w niewielkiej niebiałej społeczności Clarksdale, Mississippi. Film rozpoczyna się od końca. Oto roztrzęsiony młody mężczyzna Sammy (fantastyczny debiutant Miles Caton, muzyk z zespołu H.E.R.) wkracza do kościoła przerywając niedzielne poranne nabożeństwo odprawiane przez jego ojca-kaznodziei (Saul Williams). Twarz chłopaka jest zakrwawiona, sporych rozmiarów szrama zdobi jego polik, w dłoni dzierży to, co pozostało z gitary.

Bo muzyka nie jest „tylko” ścieżką dźwiękową (zresztą fenomenalną, Ludwiga Göranssona) „Grzeszników”, ale jest głęboko zakorzeniona w scenariuszu.

Cofając się o dobę, dowiadujemy się, iż Sammy od pójścia w kaznodziejskie ślady, wolałby grać bluesa, do którego, jak się niebawem przekonanym, ma prawdziwy talent. W domu jednak słyszy, iż występując dla „pijaczków” sprowadzi na siebie kłopoty. Ojciec ostrzega: „Jeśli będziesz bratać się z diabłem, ten pewnego dnia zapuka do twoich drzwi”. Odpuszcza tyrady, gdy do miasta wracają dawno niewidziani kuzyni Sammy’ego, bliźniacy Smoke i Stack (grani gwiazdorsko przez Michael B. Jordana, stałego współpracownika Cooglera). Bo mimo iż rzeczywistość poznajemy z puntu widzenia domorosłego bluesmana, niewątpliwie charyzmatyczni bliźniacy w świetnie skrojonych garniakach (za kostiumy odpowiada ikona – Ruth E. Carter) są głównymi bohaterami.

Kto?

fot. materiały prasowe filmu „Grzesznicy”

Smoke i Stack po kilku latach wracają z Chicago do rodzinnej mieściny, by, jak mówi jeden z nich, rozprawiać się ze złem, które zdążyli już poznać. Za (rzekomo) zrabowane swojemu pracodawcy, Alowi Capone dolary, postanawiają otworzyć tancbudę z muzyką na żywo, jedzeniem i porządnym alkoholem, gdzie sterani harówą niebiali lokalsi będą mogli się rozerwać, ale też znaleźć bezpieczną przystań – tak istotną dla każdej mniejszości (też nieheteronormatywnej), kiedy otacza ją nienawistnie nastawiona większość. Bo jak powie wiecznie podpity wirtuoz harmonijki, grający za drobne na dworcu, Delta Slim (Delroy Lindo): „Białasy lubią blues. Nie lubią tylko ludzi, którzy go grają”.

Coogler nie spieszy się z otwarciem biznesu bliźniaków. Zamiast tego pozwala nam zanurzyć się w portretowanym świecie i zasmakować, jak wygląda Południe, którego brak w powszechnej narracji.

Poznajemy je przez interakcje bliźnaków z pozostałymi mieszkańcami i mieszkankami miasteczka. Prócz wspomnianych, rozkoszujemy się życiem zamężnej piosenkarki Pearline (Jayme Lawson – głos!), w której zakochuje się Sammy. Dawna – choć przez to wcale nieostygła – miłość Stacka – Mary (Hailee Steinfeld, z ewidentną euforią czerpiąca z tego, co jej postaci oferuje scenariusz Coolgera), z półczarnym dziadkiem, ale uchodząca wśród białych jako „swoja”, choć ona sama uważa Czarnych za wybraną społeczność. A także była partnerka Smoke’iego, Annie (Wunmi Mosaku), lecząca dzięki czarnej magi; ich relacja sięga lata wstecz i naznaczona jest traumą. Wreszcie też pojawia się ważne – bo jeszcze bardziej uwypuklająca różnorodność Południa – chińskie małżeństwo, które w Clarksdale prowadzi lokalny spożywczak, a które również angażuje się w otwarcie tancbudy bliźniaków – Grace (Li Jun Li) i Bow Chow (Yao), mają też nastoletnią córkę Lisę (Helena Hu).

fot. materiały prasowe filmu „Grzesznicy”

Aktorce i aktorowi, mimo ograniczonego czasu ekranowego, z powodzeniem udaje się oddać głęboką więź między małżonkami.

„Grzesznicy” nie są jednak dramatem kostiumowym o dniu codziennym małego miasteczka na Południu. Nie są też historią młodego bluesmana, który rzuca wszystko, by zaprzedać duszę muzycznemu diabłu i zrobić karierę. Nowy film Cooglera to pełnorwisty (dosłownie!) horror, który, co prawda nie wnosi niczego nowego do wampirzej symboliki (czosnek, osikowy kołek, wschód słońca – wszystko jest na swoim miejscu), ale wykorzystuje znajome tropy, by opowiedzieć o ekswopatowaniu muzyki (kultury?) Czarnych Amerykanów i Amerykanek.

Wampiry!

Remmick (Jack O’Connell), czarujący irlandzki wampir, lubiący pobrzękać na bandżo, zwabiony dźwiękami gitary (aby nie zanadto nie zdradzać dodam tylko, iż to bardzo istotny motyw i świetnie wykorzystany w filmie) Sammy’ego. Wraz z niedawno przemienioną parą z Ku Klux Klanu postanawiają napić się z aort zebranych w tancbudzie bliźniaków, zabawić się i przy okazji zagwarantować (wampirze) życie wieczne. Z ust Remmicka padają obietnice o tworzeniu społeczności, bezpieczeństwie, wspólnym działaniu na rzecz grupy. Słyszymy te puste obietnice także dzisiaj, gdzie inkluzywność jest tylko na sztandarach.

fot. materiały prasowe filmu „Grzesznicy”

Czego nikt nie mówi, a co jest przewrotnie symboliczne, to to, iż zamienienie powoduje, iż Remmik posiada wtedy historię osoby i jej umiejętności. Piekło nadeszło.

Fabuła to jedno, ale „Grzesznicy” to też gatunkowe kino akcji i (poniekąd) musical z zapierającymi dech występami na scenie klubu (Jayme Lawson daje czadu!). W kontuzji swojego filmu, Coogler pokazuje ideę muzyki jako nośnika zarówno bólu, jak i przyjemności, które to przenoszone z pokolenia na pokolenie łączą ludzi ze sobą Jednocześnie teza nie przysłania twrórcy postaci, które de facto tworzą ten film. I choć ogranicza akcję głównie do jednej przestrzeni, tak naprawdę udaje się mu pokazać szeroki świat, sięgający znacznie dalej niż Clarksdale, Missisipi.

Idź do oryginalnego materiału