[Recenzja] David Gilmour - "Luck and Strange" (2024)

pablosreviews.blogspot.com 4 dni temu


Przywykliśmy, iż to Roger Waters jest tym byłym muzykiem Pink Floyd z największym ego. A przy okazji tym najmniej sympatycznym, dziś już do reszty przepełnionym nienawiścią. Tę kieruje i w stronę dawnych kolegów z zespołu, i swoich fanów - np. tych wychodzących z koncertu, na którym zamiast muzyki otrzymali godzinny monolog o zwierzątkach Watersa z dzieciństwa - i w sumie do wszystkich pozostałych ludzi na świecie. Ale nie do terrorystów z Hamasu i rosyjskich zbrodniarzy, których akurat regularnie wybiela.

Dla kontrastu David Gilmour był zawsze tym normalnym kolesiem, niewywyższającym się, nieszukającym kontrowersji i konfliktów. choćby krytykę Watersa zostawia swojej żonie Polly Samson. A sam nie zapomniał o jego tegorocznych urodzinach, w ramach prezentu wyznaczając właśnie na ten dzień premierę swojego nowego albumu. Publicznie skupia się przede wszystkim na muzyce, choć potrafi też zająć słuszne stanowisko w ważnym temacie, co pokazał wsparciem Ukrainy broniącej się przed rosyjskim agresorem.

Czytaj też: [Recenzja] Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon" (1973)

I właśnie ten normalny, unikający dotąd popadania w megalomańskie tony Gilmour wypalił ostatnio, iż jego najnowszy album, "Luck and Strange", to najlepsze, w czym partycypował od czasu "The Dark Side of the Moon". Ok, ma prawo choćby do dziwniejszych opinii. Tylko zaraz potem dodał, iż jego ulubionym albumem pozostaje nagrany w międzyczasie "Wish You Were Here". Czyli jak mówił, iż "Luck and Strange" jest jego najlepszym albumem od pół wieku, to był obiektywny. A mógł przecież pójść jeszcze dalej i stwierdzić, iż jego nowa płyta jest w ogóle jego szczytowym osiągnięciem. W sumie choćby nie mijałaby się z prawdą, jeżeli tym szczytem miałaby być muzyka najlepiej działająca jako środek nasenny. Od wielu lat zresztą w takim kierunku zmierza jego twórczość. Wciąż jednak daleko mu do nudziarstwa Watersa.

Okładka "Luck and Strange" może sugerować, iż tym razem Gilmour postanowił pograć sobie w stylu Depeche Mode - w sumie ma już na koncie współpracę z The Orb, więc nie byłoby to chyba aż tak wielkie zaskoczenie - ale to po prostu efekt zatrudnienia Antona Corbijna. Płyta brzmi raczej jak efekt tych samych sesji, których wynikiem były albumy "On an Island" i "Rattle That Lock", choć wydawnictwa te dzielą aż 9-letnie odstępy czasu. Były śpiewający gitarzysta Pink Floyd upodobał sobie granie subtelnych, leniwych i melancholijnych, ale też nieco egzaltowanych piosenek, które z każdą kolejną płytą coraz mniej wspólnego mają z rockiem (to nic złego!), a bardziej zaczynają przypominać kołysanki.

Czytaj też: [Recenzja] Roger Waters - "The Dark Side of the Moon Redux" (2023)

Na płycie jest też kilka żywszych - w porównaniu z resztą materiału - momentów. Choćby bluesujący "Luck and Strange", którego podstawą jest zarejestrowany jeszcze w 2007 roku jam, brzmiący - oryginał dodano wśród bonusów, więc łatwo sprawdzić - jak mniej wciągająca wariacja na temat jednej z instrumentalnych sekcji "Dogs". Dodanie wokalu i poprzycinanie całości na kształt piosenki kilka pomogło. Po co w ogóle wyciągnięto coś takiego z archiwum? Bo w jamie uczestniczył nieżyjący już klawiszowiec Pink Floyd, Rick Wright, a jego nazwisko może nieco poprawić sprzedaż. Ogólnie sporo tu takiego grania na nostalgii fanów. Taki "The Piper's Call" nie tylko tytułem nawiązuje do wczesnych Floydów, ale choć to jeden z tych bardziej dynamicznych momentów płyty, to wydaje się całkiem pozbawiony życia, a przede wszystkim kreatywności, jaką grupa prezentowała w tamtym okresie. Bardzo oldskulowo, a przy tym strasznie dziadersko, brzmi też "Dark and Velvet Nights". Z tymi quasi-hardrockowymi wstawkami gitary oraz organów zbliża się to niemal do dzisiejszego Deep Purple, co nijak nie pasuje do gilmourowskiej melancholii i patosu (orkiestracja), jakich i tutaj nie brakuje.

I w sumie lepiej już chyba wypadają tu te wszystkie smuty w rodzaju "A Single Spark", "Sings" czy "Scattered". Nie jest to muzyka, do jakiej chciałbym dobrowolnie wracać, ale przynajmniej wszystkie elementy dobrze tu ze sobą współgrają, włącznie ze zmęczonym już - ale wciąż natychmiast rozpoznawalnym - wokalem Gilmoura. Na swój sposób - o ile ma się wystarczającą tolerancję dla takiej dawki nostalgii i podniosłego nastroju - są to choćby miłe piosenki, z dość ładnymi melodiami (ta mocno folkowa z "Sings" choćby trochę trafia w moją wrażliwość muzyczną). I, oczywiście, zawierające te charakterystyczne solówki gitarowe, jak zawsze niezwykle staranne, a przy tym wciąż emocjonalne, ale jednak bazujące na maksymalnie ogranych kliszach. Jedyna jako tako nowość na płycie ma miejsce w "Between Two Points", przeróbce The Montgolfier Brothers, gdzie lider oddaje mikrofon swojej córce Romany. Jej głos okazuje się całkiem przyjemny, ale nic interesującego z nim nie robi. Ogólnie kawałek przypomina mi solowego Stevena Wilsona z czasów, gdy nachalnie promował przeciętną wokalistkę Ninet Tayeb. Romany śpiewa też w bonusowym "Yes, I Have Ghosts", ale to kawałek wydany już parę lat temu na singlu. Podstawowego wydania dopełniają natomiast dwa instrumentale, które choćby nie udają, iż są czymś więcej, niż wstępami do następujących po nich kawałków.

Cyztaj też: [Recenzja] Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon: Live at Wembley Empire Pool, London, 1974" (2023)

Wymienianie tej płyty w jednym zdaniu z "Ciemną stroną księżyca" ma sens jedynie marketingowy i choć może budzić kontrowersje, to przynajmniej nie jest aż tak bezczelnym żerowaniem na popularności tamtego dzieła, jak zeszłoroczny album Watersa. Absolutnie nie jest "Luck and Strange" albumem lepszym od kolejnych płyt Pink Floyd. Nie jest natomiast odległy poziomem od ostatnich wydawnictw Gilmoura - od poprzedniego "Rattle That Lock" wypada choćby trochę lepiej, bo nie ma tu tak krindźowych momentów, jakie tam się zdarzały (choćby tytułowy z tą naiwną melodyjką czy ten kawiarniany niby-jazz). David Gilmour nie oferuje jednak na "Luck and Strange" tak naprawdę niczego, co nie byłoby nostalgią za jego dawnym zespołem. I o ile ktoś akurat szuka płyty starszego muzyka, który wspomina swoje życie i dokonania z przeszłości, to pewnie oceni go lepiej. Ja ewidentnie nie jestem targetem.

Ocena: 5/10



David Gilmour - "Luck and Strange" (2024)

1. Black Cat; 2. Luck and Strange; 3. The Piper's Call; 4. A Single Spark; 5. Vita Brevis; 6. Between Two Points; 7. Dark and Velvet Nights; 8. Sings; 9. Scattered

Skład: David Gilmour - gitara, instr. klawiszowe (1,6,7,9), wokal (2-4,6-9), ukulele (3), gitara basowa (3,8,9), cümbüş (8); Rob Gentry - instr. klawiszowe (1-4,6-9); Roger Eno - pianino (1,9); Richard Wright - instr. klawiszowe (2); Romany Gilmour - harfa (5,6), wokal (6), dodatkowy wokal (2-4,6-8); Guy Pratt - gitara basowa (2,3,6-9); Tom Herbert - gitara basowa (4); Steve DiStanislao - perkusja (2); Steve Gadd - perkusja i instr. perkusyjne (3,6-9); Adam Betts - instr. perkusyjne (2-4,6-9), perkusja (4); Gabriel Gilmour - dodatkowy wokal (3,4); Ely Cathedral Choir; Angel Studios Choir; Angel Studios Orchestra
Producent: David Gilmour i Charlie Andrew


Idź do oryginalnego materiału