W dzisiejszych czasach często słyszy się o kompletnym braku oryginalności w kinie. Wszystko jest remake’m, sequelem po latach, nową wersją, etc. Większość produkcji bazuje na jakimś dziele, czy powieści i próżno szukać tu oryginalności. Z drugiej strony jednak gdy już ktoś próbuje się zabrać za coś oryginalnego i stworzyć coś swojego, gołym okiem można dostrzec inspiracje klasykami, przekładające się na jazdę na utartych schematach, i koniec końców znowu mówi się o odgrzewaniu kotleta. Taką właśnie sytuację wprost idealnie obrazuje nowe, bardzo ambitne dzieło Zacka Snydera.
Rebel Moon jeszcze na długo przed premierą zapowiadany był jako pierwsza część serii i wstęp do nowego wielkiego uniwersum. Zanim obejrzeliśmy pierwszy trailer już w planach były sequele, seriale komiksy, rozszerzające zaprojektowany przez Snydera wszechświat, którego jeszcze choćby nie widzieliśmy na oczy. Mimo to, te zapowiedzi stały się kluczowym elementem promocji nowego filmu Netflixa. Promocji, która od tygodni jest pompowana na taką skalę, iż od razu czuć, jak bardzo firmie zależy na swoim nowym dziecku. Jednak przeczucie nie myliło znawców kina, którzy czuli, iż za kosmicznym hajsem wydanym na marketing czai się świadomość studia, iż promują kino niskich lotów.
Przeczucia nie okazały się mylne. Netflix mocno promował produkcję, która nie oferuje niestety zbyt wiele. Recenzje mówią jednogłośnie, iż jest to zlepek motywów, znanych z wcześniejszych filmów sci-fi. Czemu? A temu, iż choć reżyser bardzo pragnął stworzyć coś swojego, nowego i oryginalnego, to jednak będąc fanem kultowych produkcji tego gatunku chcąc nie chcąc wykorzystał sporo schematów, które podobni jemu fani już znają. I finalnie wyszła z tego Snyderowa wersja Star Warsów. Tylko taka bardziej…kiczowata.
Fabuła opowiada o galaktycznej wojnie między Macierzą (takim „Snyderowym Imperium”) a grupami buntowników, którzy walczą z imperialnym najeźdźcą na różnych planetach. Historia pierwszej części skupia się jednak na postaci tajemniczej Kory. Kobieta mieszka w rolniczej osadzie, której mieszkańcy wiodą spokojny żywot z dala od wojny. Do czasu gdy słynny statek Macierzy ląduje w pobliżu wioski i siłą wymusza wsparcie żołnierzy zapasami. Na tym się jednak nie kończy, gdyż oddział zaczyna w brutalny sposób dręczyć i poniżać prostych rolników (tak aby widz nie miał wątpliwości, iż są oni bezapelacyjnie źli). Kora postanawia więc pomóc swoim przyjaciołom, przy czym okazuje się, iż nie jest to zwykła rolniczka. Posiada wiedzę na temat najeźdźcy i umiejętności, które pozwalają jej pokonać cały oddział bez większego trudu. Kobieta wyrusza w podróż, mającą na celu znalezienie sojuszników do dalszej walki.
Zewsząd słychać porównania do słynnej gwiezdnej serii od George’a Lucasa. Nic w tym dziwnego, gdyż w wielu momentach Rebel Moon przypomina bieda-wersję Gwiezdnych Wojen. Nie sposób więc nie porównywać na każdym kroku nowego filmu Netflixa do kultowych Star Warsów. Jednak z której strony nie spojrzeć na nową produkcję Snydera, widać niestety marną jakość. Zupełnie jakbyśmy patrzyli na podróbę klocków LEGO.
Począwszy od historii, które wydaje się nie tylko wtórna, ale i pusta. Reżyser chciał wymyślić koło na nowo, dając nam prostą historię o najeźdźcach, buntownikach i prostych ludziach wplątanych w wojnę między nimi. Mimo, iż jest to jedynie intro do wielkiego uniwersum, cała ta relacja jest bardzo spłycona. Macierz to zło wcielone, koniec kropka. Twórca na każdym kroku wskazuje nam to paluchem. Kolejnym elementem jest chociażby akcja i ogólnie pojęte efekty specjalne. Pojedynki i sceny wymiany ognia ogląda się po prostu źle. Są tragicznie nakręcone, a CGI im towarzyszące to jakiś słaby żart. Nie wspominając o przegiętym nadużywaniu efektu „slow motion”.
Najgorszym jednak, a przynajmniej zajmującym miejsce w dolnej czołówce, elementem są bohaterowie filmu. Na czele z totalnie niedopasowaną Sofią Boutellą, która kompletnie nie odnalazła się w roli. Wygląda na to, iż coś tam próbowała odegrać, ale widać, iż ona po prostu tego klimatu nie czuje. Nie pasuje do niej rola złamanej wojowniczki, ponownie wkraczającej na wojenną ścieżkę. Nie lepsza jest zbieranina jej pomagierów. Każdy z nich ma na pieńku z Macierzą, więc namawianie do współpracy nie trwa choćby pół sekundy. Oczywiście rekrutacji towarzyszy solo scena każdego z bohaterów. Taka introdukcja, abyśmy lepiej poznali podłoże i – co najważniejsze – skille danej postaci. Wypada to śmiesznie i bardzo schematycznie. A co najważniejsze – po prostu kiczowato. Po raz kolejny czuć wrażenie taniej podróbki. A przecież nie tak miało być nie?
Przyznam szczerze, iż gdyby nie obowiązek napisania recenzji, poddałbym się po 20 minutach seansu. Do filmu podchodziłem jakieś 3 razy, bo oglądanie mnie zwyczajnie męczyło. Przez większość czasu bardziej niż uczucia wtórności towarzyszyło mi wrażenie oglądania jakiejś dziwnej, własnej wersji ulubionego filmu reżysera. Rebel Moon wieje kiczem i podróbą. Jest opowieścią niezwykle nudną, nie angażuje widza. Natomiast bohaterów ma się tak bardzo gdzieś, iż gdyby nagle zmienili całą obsadę i odgrywane postaci, poczułbym ulgę. I choćby chęć docenienia Snydera za próbę stworzenia czegoś oryginalnego nie podniesie oceny zbyt wysoko.