Tekst z archiwum Film.org.pl (4.10.2017)
Tę historię widzieliśmy już dziesiątki razy. Świat fantastyczny i nasza nudna codzienność przenikają się, ich mieszkańcy korzystają z portali, a nad wszystkim góruje jakiś tajemniczy plan zagłady. Władca księgi, Władca zwierząt 2, Władcy wszechświata – długo można by wymieniać, a w tytule niemal zawsze pojawia się “władca”. Re:Creators nie jest jednak efekciarskim powieleniem koncepcji, jaką już w 1666 roku przedstawiła księżna Newcastle, Margaret Cavendish (w The Blazing World). Jego twórcy zabłysnęli wyjątkowo oryginalną wizją.
Anime, w którym bohaterowie fikcyjnych anime, mang czy gier komputerowych stają twarzą w twarz ze swoimi autorami, to brawurowy, zachwycający od pierwszych minut pomysł, ale wyłącznie wówczas, gdy mamy za sobą mnóstwo seansów i wszystkie klasyki, od Dragon Ball po Neon Genesis Evangelion. Podobnie jak w przypadku Krzyku Wesa Cravena, tylko odpowiednie zaplecze i znajomość gatunkowego kanonu mogą wydobyć wszystkie walory scenariusza. Bez tej wiedzy bohaterowie Re:Creators przypominaliby zbieraninę stereotypów obowiązujących w japońskiej animacji od lat. Są tutaj pilot mecha, cukierkowata dziewczynka, wojowniczka uosabiająca wersy Pieśni o Rolandzie, obojętny przystojniak i tak dalej; nie ma natomiast wyrachowanego żerowania na mało wymagającej publiczności.
Po opuszczeniu rządzących ich losami układów zdarzeń herosi gwałtownie ewoluują, umysł każdego z nich wyzwala się z podrzędności względem umysłów, w których zostali zrodzeni, a w konsekwencji powstają dwie frakcje – zaciekli przeciwnicy swoich “bogów” oraz ich przyjaciele. To potężne narzędzie fabularne pozwala na podjęcie szeregu kwestii moralnych. Na szczególną uwagę zasługuje odcinek trzeci, gdzie poznajemy Mamikę, typową przedstawicielkę gatunku mahō-shōjo (“magiczne dziewczyny”, czyli na przykład Czarodziejka z Księżyca). W jej codzienności wybuch wywołany uderzeniem gigantycznego serca nie niesie za sobą żadnych konsekwencji, przemoc nie sprawia bólu, a potyczki kończą się radosnym przybiciem piątki. Kiedy więc wbija zakrwawioną przeciwniczkę w chodnik, zachodzi w niej głęboka przemiana. Z naiwnej dziewczynki przekonanej o swojej nieskazitelnej prawości przeobraża się w najdojrzalszą postać serialu, jedyną, która pragnie pokoju zamiast konfrontacji.
Rei Hiroe (autor Black Lagoon) i Ei Aoki (Fate/Stay Night) dokonali rzeczy niespotykanej – zjednali spektakularne batalie z prowokującą do refleksji, ale nietrącącą pop-filozofią treścią. Nieustanne rekurencje, żonglowanie kliszami, nabijanie się z samych siebie – twórców japońskiej popkultury, a także wolność od nostalgicznych nawiązań leżących u podstaw sukcesów Strażników galaktyki czy Teorii wielkiego podrywu sprawiają, iż ten świat (czy raczej światy) jest prawdopodobnie najoryginalniejszym, jakie w ostatnich latach stworzono. Gdy jednak pierwszy zachwyt minie, na wierzch wypływa fundamentalny problem – scenarzyści pytają: “Co by było, gdyby animowane postacie zamieszkały między nami?”, ale medium, poprzez które szukają odpowiedzi, uniemożliwia dotarcie do niej. Bohaterowie nieistniejącego anime ożywający w faktycznym anime są wiarygodni, ale jak mieliby się prezentować w naszych realiach? Czy na przykład Goku wyglądałby jak królik Roger obok Boba Hoskinsa, czy może jak cosplayer w drogim przebraniu?
Re:Creators oczarowuje nieprzewidywalnością, ale nie jest to anime pozbawione słabych punktów. Najwyraźniejszy to Sōta Mizushino, nastoletni nerd, który niby jest głównym bohaterem, choć de facto nie widzimy go na ekranie częściej od pozostałych postaci, a w dodatku raczej widzieć nie chcemy. To mdła persona w dużym stopniu odpowiedzialna za kolejny słaby punkt – teatralny dramatyzm. Japończycy nigdy nie odpuszczają strumieni łez i wzniosłej muzyki w tle, ale ma to uzasadnienie tylko wówczas, gdy bohater oraz jego motywacje są dla publiczności istotne, a w tym przypadku trudno wykrzesać z siebie choćby odrobinę empatii. Duże grono widzów (zwłaszcza tych młodszych) czuje się rozczarowane także wieloma “dłużyznami”, jednak w tej kwestii będę stał w opozycji – dialogi, choć potrafią wypełnić cały odcinek od pierwszej do ostatniej minuty, są umiejętnie napisane i prawie zawsze pchają fabułę naprzód lub pozwalają spojrzeć na nią z innej perspektywy.
Sukces Re:Creators jest o tyle większy, iż nie stoi za nim baza fanów, którzy w naturalny sposób przenieśliby się z mangi czy light novel na serial, bo po prostu nie istnieli. Dzisiaj studia rzadko ryzykują produkcją oryginalnego anime, choć niezliczone przypadki dowodzą, iż warto (chociażby Samurai Champloo czy Cowboy Bebop). Asekuracyjne podejście Japończyków niczym nie różni się od desperackiej walki o kinowe uniwersa w Hollywood, ale po raz kolejny okazuje się, iż wychodzenie poza szablony popłaca. Re:Creators to wyjątkowa pozycja, po którą każdy fan anime powinien sięgnąć.
korekta: Kornelia Farynowska