Gdy w 1981 roku na ekrany kin weszli „Poszukiwacze zaginionej Arki” w wielu recenzjach pojawiły się sugestie, iż film utrzymany jest duchu komiksów o losach Tintina, autorstwa belgijskiego rysownika Hergé’a (a adekwatnie Georgesa Prospera Remiego). Steven Spielberg, zachęcony tym porównaniem, nabył komplet albumów (dwadzieścia trzy tomy) i utonął w przesyconych atmosferą przygody i humoru perypetiach belgijskiego reportera, jego psa Milusia i rubasznego kapitana Baryłki.
W głowie reżysera od razu zaświtała myśl o nakręceniu filmu na podstawie komiksów. Zajęty innymi projektami, odłożył ten pomysł na półkę, ale wrócił do niego w pierwszej dekadzie XXI wieku. Na przeszkodzie stanęły jednak kwestie techniczne, ponieważ trudno byłoby wytresować psa, by choć w niewielkim stopniu oddać zachowanie Milusia z kart papierowego oryginału. Dlatego Spielberg zwrócił się do Petera Jacksona z zapytaniem, czy jego studio od efektów specjalnych nie dałoby rady wygenerować pieska. Jackson, prywatnie ogromny wielbiciel Tintina, zasugerował, aby całość nakręcić z wykorzystaniem technologii Performance Capture, spopularyzowanej przez Roberta Zemeckisa („Beowulf”), w której aktorzy nagrywają swoje role ubrani w specjalne kombinezony rejestrujące ruchy, a cała reszta odbywa się w komputerze. Panowie gwałtownie doszli do porozumienia – Spielberg zasiadł na stołku reżysera, a Jackson zadowolił się stanowiskiem producenta.
W efekcie powstał fenomenalny film przygodowy, pełen zaskakujących zwrotów fabularnych, fantastycznych sekwencji pościgów, bijatyk i potyczek spiętych wątkiem poszukiwania zatopionego przed laty skarbu. Tintin i jego kompani zwiedzają kawał świata – od Europy po Afrykę, przeżywając mnóstwo przygód w myśl starej zasady, iż koniec jednych kłopotów oznacza początek kolejnych. Zastosowanie nowatorskiej techniki pozwoliło twórcom na pokazanie najbardziej choćby karkołomnych perypetii bohaterów, na czele z rewelacyjną, dynamiczną bitwą morską wypełnioną hukiem armat i szczękiem kordelasów. Podczas seansu nie sposób się nudzić, a elementy zwiększonego napięcia są, zgodnie z najlepszymi prawidłami gatunku, świetnie rozładowywane humorem. Spielberg zaserwował po prostu prawdziwą, pulpową, czysto eskapistyczną przygodę, która gwarantuje, iż uśmiech nie schodzi z twarzy od początku do końca.
Nie sposób nie wspomnieć o fantastycznie zagranych postaciach. Choć bohaterowie są wygenerowani komputerowo, to jednak role wymagały od aktorów znacznego wysiłku (również czysto fizycznego). Jamie Bell (Tintin), Andy Serkis (kapitan Baryłka) oraz antagonista Sacharyna (Daniel Craig) wspaniale potrafią podkreślić emocje mając do dyspozycji wyłącznie głos. W filmie mamy też sporo humoru, głównie dzięki szorstkiemu wilkowi morskiemu o gołębim sercu i dwóm, absolutnie niekompetentnym detektywom, Tajniakowi i Jawniakowi (Simon Pegg i Nick Frost). Polecam oglądać w oryginale. Polski dubbing nie jest zły, ale angielski bije go na głowę w każdym aspekcie.
Tintinowi puryści (których w Polsce nie znajdzie się za wielu, ale w krajach frankofońskich dzieło Hergé’a to dobro narodowe) mogą kręcić nosami, ponieważ na ekranie nieco uwspółcześniono sposób snucia opowieści, dodatkowo mieszając wątki z trzech albumów („Krab o złotych szczypcach”, „Tajemnica ‘Jednorożca’” i „Skarb Szkarłatnego Rackhama”). Osobiście uważam, iż film jest znacznie lepszy od komiksów, które mocno się zestarzały (serię publikowano od lat dwudziestych do osiemdziesiątych XX wieku) i pełno w nich slapstickowego humoru oraz irytujących zbiegów okoliczności. Scenarzyści wyciągnęli z oryginałów to, co najlepsze i wyretuszowali tam, gdzie trzeba.
„Przygody Tintina” plasują się dla mnie w czołówce filmów przygodowych i stawiam je na tej samej półce co perypetie Indiany Jonesa. Co ważne, Tintin powstał z myślą o seansach dla całej rodziny, ale nie ma w nim tego charakterystycznego mdławego sentymentalizmu, kojarzonego z kinem familijnym. Jest za to pazur i nieskrępowana niczym przygoda, przy której można odmłodnieć! Cudowna produkcja, która niestety jak dotąd nie doczekała się kontynuacji.