Present z posmakiem bólu

twojacena.pl 19 godzin temu

**Prezent z goryczą bólu**

Kolacja na kuchni płynęła spokojnie. Justyna i jej mąż, Marek, siedzieli przy stole, gdy z okna ciągnął chłodny, jesienny powiew. Nagle zadzwonił telefon. Marek spojrzał na ekran — nieznany numer.

— Kto może dzwonić o tej porze? — mruknął.

— Odbierz, to się przekonasz — odparła Justyna, lekko się uśmiechając.

Marek wstał i wyszedł do przedpokoju. Po kilku minutach wrócił blady, z pustym spojrzeniem, jakby zobaczył coś, co przekraczało granice zwykłego dnia.

— Co się stało? — zerwała się Justyna. — Wyglądasz, jakbyś widział ducha!

— Justyna… Mam córkę. Muszę ją zabrać…

Kiedyś miał rodzinę. Ewa, jego pierwsza żona, urodziła mu dziewczynkę — Zosię. Jednak ich małżeństwo zaczęło się rozpadać już dwa lata po narodzinach dziecka. Ewa była wiecznie rozdrażniona, oskarżała go o wszystko: iż mało zarabia, iż nie poświęca jej czasu, iż „nic nie robi”.

Starał się. Dla Zosi, dla rodziny. Wszyscy mówili, iż Ewa może mieć depresję poporodową, iż powinna iść do lekarza. Ale Marek wiedział — taka była już przed narodzinami dziecka. Tylko teraz było jeszcze gorzej.

Nie uśmiechała się. Nigdy. choćby gdy bawiła się z Zosią, było to obowiązkiem, a nie wyrazem miłości. Serce Marka ściskało się za każdym razem, gdy na to patrzył.

Kiedy w desperacji zasugerował terapię, Ewa wybuchnęła:

— Co, uważasz, iż jestem wariatką?!

To była ostatnia kropla. Wniósł o rozwód. A Ewa, jakby z zemsty, wyjechała z córką do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wystąpiła o alimenty. Zniknęła.

Próbował szukać. Ale wspomnienia rozmów z byłą żoną były tak ciężkie, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż dla Zosi będzie lepiej z matką. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił…

Ewa nigdy nie wybaczyła. Ani jemu, ani życiu. Żółć, którą w sobie nosiła, zatruła wszystko. choćby córkę.

Zosia dorastała w domu bez świąt, bez uścisków, bez radości. O urodzinach po raz pierwszy usłyszała w przedszkolu.

— Mamo, Kacper dziś ma urodziny! Dostał samochód! A ja dostanę prezent?

— Nie — odcięła Ewa. — To ja cię urodziłam. To ja powinnam świętować. Nie zadawaj głupich pytań.

Mikołajków nie obchodzili. Śmiech był zabroniony. Cukierki — luksus. choćby bajki nie były mile widziane. Życie było szare, pełne napięcia, a nikt nie wiedział, iż mała Zosia marzy w tajemnicy: kiedy dorośnie, kupi sobie całą paczkę cukierków.

Sąsiedzi unikali Ewy. Nie lubili jej, bali się. Mówili: „Coś z nią nie tak”. I mieli rację.

Pewnego dnia Ewie zrobiło się słabo. Nie wierzyła lekarzom, wezwała karetkę za późno. Zabrano ją, nie obiecując niczego. Przed wyjazdem przekazała sąsiadce imię i nazwisko ojca Zosi oraz miasto, w którym mieszkał.

Zosia została u tej kobiety. Cicha, zamknięta, nie rozumiała, iż mama już nie wróci.

Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Marka. Był już od pół roku żonaty z Justyną. Gdy usłyszał, iż może zabrać córkę, nie wahał się ani chwili.

— Jadę. Muszę ją zabrać — powiedział Justynie.

— Oczywiście. Mogę jechać z tobą, jeżeli chcesz. Ale musisz być przy niej.

Zosia nie pamiętała ojca. Bała się — a jeżeli będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy w drzwiach stanął Marek, nie sam, ale z ogromnym pluszowym kotem i paczką cukierków, jej oczy rozbłysły.

Słodycze. Ciepło. Dobro. Jej małe serce zdecydowało: zły człowiek nie przyniósłby cukierków.

Gdy bawiła się zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Ewie. Marek słuchał, zaciskając pięści. W gardle tkwił mu kamień. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?

Po kilku dniach formalności zostały załatwione. Zosia zamieszkała z ojcem. Następnego dnia przy śniadaniu Marek zapytał:

— Masz niedługo urodziny. Co chciałabyś dostać?

Dziewczynka zmieszała się.

— Nie wiem. Nigdy nie miałam prezentów. Nie obchodziliśmy…

Upuścił łyżkę.

— Jak to? Dlaczego?

— Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.

Marek wstał od stołu i wyszedł w milczeniu. Justyna podążyła za nim. Stał przy kuchennym blacie, twarz ukrytą w dłoniach.

— Prosiła mnie tylko… o cukierki. Cukierki, Justyna! To, co każde dziecko powinno mieć. Boże, jak mogłem na to pozwolić…?

— Nie obwiniaj siebie. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami — szepnęła Justyna, obejmując go. — Wszystko jej wynagrodzimy. choćby to, czego nigdy nie miała.

Tydzień później w domu panowała magia. Balony, girlandy, zapach ciasta. Zosia skończyła siedem lat. Obudziła się i pomyślała, iż śni. Pokój był udekorowany, na stole tort ze świeczkami. Przytulali ją, gratulowali, śmiali się. A ona śmiała się w odpowiedzi.

Po raz pierwszy.

W parku jechała na karuzeli, jadła wW drodze do domu, trzymając mocno rękę ojca, Zosia po raz pierwszy poczuła, iż naprawdę należy do tego miejsca.

Idź do oryginalnego materiału