Każdy pretekst jest dobry, żeby wrócić na moment do kultowej muzyki lat 2000. Niezaprzeczalne hity pojawiły się na scenie w ramach rewii Pop The Show ARKADIUSZA BoZkiego oraz Teatru Labo.
Pop The Show przenosi widza do świata, w którym używają ikoniczni artyści lat ’00. Rewia rozpoczyna się od prostej scenki: dwie kobiety przypadkowo zamieniają się torbami – w jednej z nich znajduje się oldskulowy boombox oraz sterta kaset. Wystarczy tylko kliknąć play, by przenieść się dwadzieścia lat w przeszłość.
Spektakl łączy koncert z nieskomplikowaną fabułą, która służy jako pretekst do przywołania kolejnych hitów z początku tysiąclecia. Wraz z każdą kasetą na scenie pojawiają się artyści tamtych lat, których znamy i kochamy. Jak wyjaśnia przedstawienie – kiedy wracamy do oryginalnych wydań twórców, przywołujemy ich do własnych domów, a w tym przypadku na scenę. Krótko mówiąc – wracamy do charakterystycznego klimatu muzyki pop, nastrojowych piosenek i mocnej energii na scenie.
Ogromną rolę odgrywa tutaj dobór utworów – choćby bardziej niż samych artystów. Wśród przywoływanych nazwisk znajduje się – oczywiście – Britney Spears, Lady Gaga czy Justin Timberlake, a także Amy Winehouse, Alicia Keys, Rihanna i kilka innych. W repertuarze przewijają się flagowe utwory, ale też mniej znane – choć wciąż bardzo rozpoznawalne piosenki. Gdybym musiała podsumować ten zestaw jednym zdaniem – to najtrudniejszy try not to sing challenge, na jaki trafiłam. Jestem przekonana, iż nie ja jedna powstrzymywałam się od chociażby nucenia przy Umbrella, SexyBack czy Telephone.
Podobnie działała na widza choreografia – działo się dużo, wyglądało to świetnie, a niemal każdy utwór zawierał jakiś interesujący element. Moim faworytem została wspomniana już piosenka Lady Gagi – Telephone – w której pojawiły się starożytne już niemal telefony stacjonarne. Trudno było oderwać wzrok od produkujących się artystów i niebanalnych dodatków. Muszę też wspomnieć o kostiumach – zgrabnie połączono tu praktyczność i łatwość przebierania się artystów z charakterystycznymi elementami ubioru z tamtej ery. Zaczynając od kolorowych ortalionów, a kończąc na niemniej barwnych ubiorów fitness – było na czym zawiesić oko.
Co prawda na scenie zdarzały się lekkie niedociągnięcia – na przykład nie do końca zgrała się synchronizacja ruchów, co czasem rzucało się w oczy. Moją osobistą zmorą było tu udawanie gry na gitarach, kiedy to z jednej strony zmieniamy akordy, ale to by było na tyle. Niby jest to kolejne akcesorium, ale takie machanie ręką nad strunami wydało mi się jednak lekko kiczowate – a pojawiło się nie raz.
Nic nie zaburzyło jednak klimatu Pop The Show. Artyści stanęli na wysokości zadania, wykonując kultowe utwory na wysokim poziomie i z mocną energią. Wychodząc ze spektaklu, czułam lekki niedosyt. Aż by się chciało pobyć w tym nastroju jeszcze chwilę – choćby z samą muzyką, bez potrzeby pretekstu do jej odsłuchania. Chyba choćby nie muszę się przyznawać, z jakimi piosenkami spędzam ten weekend…
Fot. główna: Plakat spektaklu Pop The Show.