Paryski nie-co-dziennik
Trzy pytania do MATEUSZA WALENDZIKA, artysty operowego
- Jesteś młodym śpiewakiem, a twoje artystyczne CV jest już imponujące: występowałeś w Tokio, Nowym Jorku, Montrealu, Seulu, Hanoi, prawie w całej Europie, no i tu, gdzie się urodziłeś i kształciłeś, w Paryżu. Co cię skłoniło, iż wybrałeś tę, a nie inną ekspresję artystyczną?
Myślę, iż w moim przypadku to po prostu kwestia przeznaczenia. Moja rodzina nie miała wiele wspólnego z muzyką – choć często z domowego radia rozbrzmiewali Chopin czy Beatlesi, a babcia Teresa z pewnością dostałaby Bursztynowego Słowika dla śpiewaczki amatorki za swoje brawurowe interpretacje arii z „Księżniczki czardasza” na rodzinnych (i nie tylko) imprezach w Skierniewicach, gdyby tylko taka nagroda istniała. Od zawsze fascynował mnie ludzki głos – jego zdolność, by śpiewem dotknąć drugiego człowieka, czasem głębiej niż słowami. Już jako dziecko – choć nie do końca świadomie – czułem jego niezwykłą moc. Śpiew działa na podświadomość, rozbudza empatię, koi, rozwesela oraz skłania do refleksji. Dorastając między dwiema kulturami, francuską i polską, przekonałem się, iż głos – a szerzej: muzyka – jest uniwersalnym językiem. To właśnie ta podwójna tożsamość nauczyła mnie, iż można być „pomiędzy”, i w domu, i wszędzie. Dla mnie muzyka to most – między ludźmi, krajami, wrażliwościami.
Kilka lat temu miałem okazję wystąpić w spektaklu Le Vol du Boli w teatrze Châtelet opowiadającym o kolonialnej historii Afryki. Muzykę skomponował Damon Albarn, gwiazda rocka, który zaprosił do współpracy artystów z całego kontynentu – z Mali, Konga, Rwandy, Senegalu… Wielu z nich nigdy nie zetknęło się z nutami ani solfeżem, przez to, iż muzyka w Afryce w ogromnej mierze przekazywana jest ustnie, a jednak ich kunszt mógłby zawstydzić niejednego klasycznego wirtuoza. W obsadzie byli choćby grioci – tamtejsi muzycy opowiadacze, strażnicy ważnych dla wszystkich plemienia historii przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ja jako jeden z nielicznych białych w tym spektaklu śpiewałem muzykę średniowiecznej Europy (byłem wtedy solistą katedry Notre Dame, gdzie ten repertuar był bardzo ważnym elementem) skontrastowaną z afrykańskimi rytmami i opowieściami. Wcielałem się w przybysza z XV-wiecznej Europy, który pod pozorem ewangelizacji czerpał korzyści z kolonialnej eksploatacji ziemi i ludzi. To zestawienie miało ogromną siłę: zderzało dwie historie, a jednocześnie pokazywało, jak muzyka – mimo różnic kulturowych i trudnych kart historii – łączy ludzi, tworząc przestrzeń dialogu. Na scenie nie ma znaczenia, jaki kto ma kolor skóry albo jaką wyznaje religię. Mimo różnic i barier, również językowych, wszyscy mówiliśmy jednym głosem.
- W rozpoczynającym się sezonie występujesz w paryskiej Opéra-Comique w „Opowieściach Hoffmanna” Offenbacha. Jakie są twoje pierwsze wrażenia?
Za każdym razem, kiedy przekraczam próg Opéra-Comique, mam poczucie, iż wchodzę w samo serce francuskiej historii muzycznej. To jeden z najstarszych teatrów w Europie, dwa kroki od wybudowanej kilka lat później Académie Nationale de Musique – Opery Garnier, w której również miałem przyjemność pracować. To tutaj powstały arcydzieła takie jak „Carmen” Bizeta, „Manon” Masseneta czy „Opowieści Hoffmanna” Offenbacha i od XIX wieku bije wciąż muzyczne serce Paryża. Sama forma opéra-comique – choć nazwa brzmi jak komedia, to z komedii nie ma tu wiele – polega na przeplataniu scen śpiewanych i mówionych, dzięki czemu kontakt z widzem jest bardziej bezpośredni, a opera staje się żywa i aktualna, niemal jak pierwowzór musicalu.
Dla mnie Opéra-Comique to prawdziwy dom artystyczny. To już mój czwarty projekt na tej scenie – debiutowałem tu zaraz po studiach w paryskim konserwatorium CNSM w 2022 roku, w roli Dancaïre’a w „Carmen” w nowej reżyserii Andreasa Homoki. Z tym spektaklem pojechaliśmy na festiwal w Edynburgu – i to było naprawdę wyjątkowe doświadczenie, bo „Carmen” wróciła tam po raz pierwszy od 1977 roku, kiedy w roli Don José występował Plácido Domingo. Ta sama rola towarzyszyła mi również w ubiegłym sezonie w Opéra Royal w Wersalu, a później w nowo otwartej Ho Guom Opera w Hanoi w Wietnamie.
„Opowieści Hoffmanna” są dla mnie dziełem szczególnym – Offenbach zmarł przed premierą, pozostawiając kilka wersji opery i mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Dzięki temu każdy spektakl jest trochę jak nowa podróż – reżyser i muzycy muszą dokonać własnych wyborów, by stworzyć spójną opowieść. Hoffmann, poeta zakochany, zagubiony między rzeczywistością a wyobraźnią, dręczony przez własną muzę i niespełnione uczucia, przechodzi duchową przemianę. To rozdwojenie, ta nieustanna gra między rzeczywistością a marzeniem, bardzo do mnie przemawia – każdy artysta zna ją aż za dobrze. To nie tylko historia miłosna poety, ale także metafora uwolnienia się od własnych udręk. Dla mnie to kolejny dowód, iż opera, mimo swej tradycji, pozostaje żywym językiem, wciąż zdolnym mówić o tym, co najgłębiej ludzkie – uniwersalną opowieścią o miłości, marzeniach i przemianie wewnętrznej; jak śpiewa finałowy chór z wszystkimi solistami: On est grand par l’amour, et plus grand par les pleurs (Człowiek jest wielki przez miłość, a jeszcze większy przez łzy).
- Jakie masz dalsze plany – może Polska, może byś w Polsce wystąpił?
Polska zawsze będzie dla mnie szczególnym punktem odniesienia. Dorastałem między dwiema kulturami – francuską i polską – i każdy pobyt w Polsce jest powrotem do korzeni, do języka i melodii, które noszę w sobie od dziecka. Marzę, aby w przyszłości wystąpić również w Polsce w projektach, które pokażą różnorodność muzyki i jej uniwersalne walory. Chciałbym, aby te spotkania były prawdziwym mostem między pokoleniami, kulturami i emocjami – tak jak od lat staram się to robić w Paryżu, Seulu, Hanoi, Nowym Jorku, Montrealu, Brukseli i w Tokio.
Leszek Turkiewicz