Jason Reitman już raz wziął na warsztat rodzinną markę, i to z dyskusyjnym rezultatem. "Pogromcy duchów. Dziedzictwo" – kontynuujący serię zapoczątkowaną przez jego ojca, Ivana – dawali przecież dobry przykład, jak nie składać popkulturowych hołdów. Zamiast filmu dostaliśmy nudny seans nostalgicznej masturbacji, zwykłą wyliczankę fetyszy (Patrz – plecak protonowy! Patrz – Slimer! Patrz – Bill Murray!). Zgrzyt wziął się stąd, iż reżyser zidentyfikował oryginalnych "Pogromców duchów" jako przykład tzw. Kina Nowej Przygody, absolutnie sprzyjającego takiej mitologizacji (za model scenariusza "Dziedzictwa" ewidentnie posłużyły "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy"). Sęk w tym, iż oryginał z 1984 roku nie był żadnym Kinem Nowej Przygody, tylko, ot, bezpretensjonalną zgrywą trzech komików. Pod pewnymi względami przypominał po prostu pełnometrażowy skecz "Saturday Night Live".
Dlatego można było mieć obawy, kiedy Reitman ogłosił, iż zabiera się za filmowy hołd dla tegoż "SNL". "Saturday Night" rekonstruuje bowiem kulisy realizacji pierwszego odcinka kultowego programu satyrycznego. Dla reżysera sprawa jest ponownie osobista, bo na planie historycznego show znaleźli się liczni koledzy jego ojca, z Danem Aykroydem na czele. Tym razem jednak Reitman trafnie wyczuł konwencję – wystarczyło po prostu wyciągnąć wniosek z porażki "Dziedzictwa". Pod pewnym względem "Saturday Night" powiela bowiem formułę oryginalnych "Pogromców duchów": to opowieść o grupie komików, którzy uprawiają anarchiczną zgrywę i mają wszystko gdzieś, a na końcu i tak ratują sytuację.
YouTuber Patrick Willems celnie zwrócił uwagę, iż pierwsi "Pogromcy duchów" byli filmem o niczym (nie żeby był to problem). "Saturday Night" z kolei – pod tym względem znów trochę jak "Dziedzictwo", które było przede wszystkim filmem o "Pogromcach duchów" – jest przede wszystkim filmem o… "Saturday Night Live". I już. Filmy faktograficzne (waham się, czy użyć słowa "biograficzny") zwykle przybierają dwie formy: wyliczanki faktów z Wikipedii albo tzw. "kapsułki czasu". Reitman stawia na ten drugi model. Akcja rusza więc na dwie godziny przed początkiem emisji debiutanckiego odcinka "SNL" i toczy się z grubsza w czasie rzeczywistym. Za głównego bohatera robi Lorne Michaels (Gabriel LaBelle), pomysłodawca show, który próbuje utrzymać w ryzach produkcyjną machinę i sprawić, by wystartowała na czas. Gwiazdy kapryszą, skecze niegotowe, a awaria goni awarię. Na dodatek stacja NBC rozważa skasowanie programu, jeszcze zanim w ogóle się rozpoczął. Istny cyrk na kółkach.
Zainscenizowane jest to wszystko z nerwem i pokryte patynką stylizacji na ziarniste kino lat 70. Gładko wpisuje się też w konwencję à la "klaustrofobiczna przedpremierowa gorączka" rodem z "Opening Night" (1977) Johna Cassavetesa, "Birdmana" (2014) Alejandro Gonzáleza Iñárritu czy "Steve’a Jobsa" (2015) Danny’ego Boyle’a. Z tą różnicą, iż tonacja filmu jest – adekwatnie do materiału – komediowa. Wrażenie chaotycznej zgrywy jest jednak zwodnicze, bo cały ten ekranowy chaos bardzo precyzyjnie zainscenizowano: kamera kluczy labiryntem kulis w popisowych ujęciach, bohaterowie chodzą i gadają jeden przez drugiego, a nerwówkę potęguje pulsująca latynoafrykańskimi rytmami ścieżka dźwiękowa Jona Batiste’a. Rozmach takiej muzyczno-filmowej konstrukcji prowokuje jeszcze jedno skojarzenie – z "Babilonem" (2022) Damiena Chazelle’a. Porównanie o tyle na miejscu, iż Reitman współpracował z Chazelle’em, produkując jego "Whiplash" (2014). Tendencja do zadowolenia się samą fakturą filmu oraz klimat samogratulacji też są bardzo chazelle’owskie. Reitman – tak jak autor "Babilonu" – stawia pomnik, stwierdzając oczywistą oczywistość, iż temat jego pomnika wart jest pomnika.
Ale wbrew tej tautologii – a inaczej niż "Pogromcy duchów" – "Saturday Night" nie jest filmem o niczym. Jasne, Reitman walczy tu z ograniczeniami gęstej formy, jaką sobie narzucił. W natłoku atrakcji, bohaterów i gagów łatwo bowiem ślizgać się po stylowej powierzchni i niczego nie zgłębić. Tym bardziej, iż dochodzi tu jeszcze zabawa w "kto jest kim” (od Chevy’ego Chase’a przez Andy’ego Kaufmana po George’a Carlina) oraz "kto gra kogo" (tu dawno niewidziany Robert Wuhl, tam Nicolas Braun w podwójnej roli). Zabawa względnie hermetyczna: widz nieobkuty z klasycznej obsady "SNL" może poczuć się wyalienowany – choćby jeżeli Reitman bardzo zgrabnie przedstawia kolejne postacie, rysuje charaktery jaskrawymi kreskami i uruchamia czytelne konflikty, które napędzają fabułę. Ryzyko jest jednak wpisane w ideę filmu, bo jego naczelnym tematem jest właśnie arogancka dezynwoltura SNL-owców.
Reitman i jego współscenarzysta Gil Kenan opowiadają przede wszystkim o konflikcie pokoleń. Wpuszczone do telewizyjnego studia długowłose i rozbestwione dzieciaki kontrastują z branżowymi wygami – zarówno przedstawicielami technicznego proletariatu, jak i zasiadającymi na stanowiskach kierowniczych wypomadowanymi dziadersami z ich sygnetami i cygarami. Młodzi bezczelnie cytują Hitlera, identyfikują się z Szatanem i kontestują konserwatywne wytyczne ramówkowej autocenzury. "Na-żywość" ich programu ("Saturday Night LIVE") nabiera nagle symbolicznego wymiaru: to znak witalności kontrastujący z "martwotą" puszczonego z taśmy starego odcinka talk show Johnny’ego Carsona. SNL-owcy są tu faktycznymi "pogromcami duchów" – walczą bowiem z nawiedzającymi studio nagraniowe upiorami starej, koturnowej telewizji.
Michaels jest pokazany jako sympatycznie odklejony od rzeczywistości wizjoner, który czystą siłą uporu wprowadza szczyptę zdrowej anarchii do skostniałego systemu. Ale w swojej donkiszoterii przegapia szczegół, którą próbuje przetłumaczyć mu jego współproducent, Dick Ebersol (Cooper Hoffman): praca w telewizji wymaga palenia ogarka establishmentowym diabłom. Jasne: na punkt kulminacyjny filmu zamierzono płomienną, idealistyczną przemowę Michaelsa (zagrawszy porte-parole Spielberga w "Fabelmanach", LaBelle wciela się w kolejną ikonę amerykańskiej popkultury – kim będzie następnym razem?). Ale chyba trochę wbrew intencji Reitmana równie głośno wybrzmiewa tu bardziej cierpka obserwacja o tym, iż system chętnie połknie, przetrawi i sprzeda choćby impuls antysystemowy. Grany przez Willema Dafoe telewizyjny dygnitarz nie rozumie przecież humoru "SNL", a jednak wyczuwa w nim interes i daje zielone światło na emisję. Jesteśmy w przededniu rewolucji, nad którą lamentował David Foster Wallace: szczytowa forma telewizji zaadoptowała postmodernistyczną ironię, stępiając jej krytyczny pazur i zmieniając w zwykły cynizm.
W tym sensie można nazwać "Saturday Night" filmem wyrachowanym: bo nakręconym z bezpiecznego dystansu historii, z którego wiemy, iż bohaterom się udało, rewolucja okazała się hitem i na siebie zarobiła. Ale w tę znajomość przyszłości "SNL-u" wpisane jest też swoiste memento mori: pamięć o śmierci Johna Belushiego, Andy’ego Kaufmana, Jima Hensona… Reitman stara się tym samym pocieniować swoją laurkę, naświetlając inne konteksty i perspektywy: historyczną, kobiecą, rasową. choćby dyskretnie przekłuwa balonik siusiakowego samouwielbienia komików: arogancki Chevy Chase (Cory Michael Smith) mówi, iż nie może się doczekać, aż wyrośnie na zblazowaną starą gwiazdę, ale mina rzednie mu po konfrontacji z prawdziwą zblazowana starą gwiazdą (J.K. Simmons).
Pytanie więc, jaka perspektywa wygra dziś. Mamy przecież czasy, w których "SNL" wciąż jest kulturową potęgą, ale Chase, Aykroyd i spółka są już od dawna dinozaurami, a komedia i poczucie humoru bywają coraz skrupulatniej dekonstruowane i problematyzowane. Koniec końców miarą sukcesu "Saturday Night" będzie więc to, czy publiczność przesiedzi seans z zapartym tchem, śmiejąc się z żartów i czy na końcu zechce złożyć dłonie do oklasków niczym podczas nagrania odcinka "live". Na moim seansie zechciała.
Dlatego można było mieć obawy, kiedy Reitman ogłosił, iż zabiera się za filmowy hołd dla tegoż "SNL". "Saturday Night" rekonstruuje bowiem kulisy realizacji pierwszego odcinka kultowego programu satyrycznego. Dla reżysera sprawa jest ponownie osobista, bo na planie historycznego show znaleźli się liczni koledzy jego ojca, z Danem Aykroydem na czele. Tym razem jednak Reitman trafnie wyczuł konwencję – wystarczyło po prostu wyciągnąć wniosek z porażki "Dziedzictwa". Pod pewnym względem "Saturday Night" powiela bowiem formułę oryginalnych "Pogromców duchów": to opowieść o grupie komików, którzy uprawiają anarchiczną zgrywę i mają wszystko gdzieś, a na końcu i tak ratują sytuację.
YouTuber Patrick Willems celnie zwrócił uwagę, iż pierwsi "Pogromcy duchów" byli filmem o niczym (nie żeby był to problem). "Saturday Night" z kolei – pod tym względem znów trochę jak "Dziedzictwo", które było przede wszystkim filmem o "Pogromcach duchów" – jest przede wszystkim filmem o… "Saturday Night Live". I już. Filmy faktograficzne (waham się, czy użyć słowa "biograficzny") zwykle przybierają dwie formy: wyliczanki faktów z Wikipedii albo tzw. "kapsułki czasu". Reitman stawia na ten drugi model. Akcja rusza więc na dwie godziny przed początkiem emisji debiutanckiego odcinka "SNL" i toczy się z grubsza w czasie rzeczywistym. Za głównego bohatera robi Lorne Michaels (Gabriel LaBelle), pomysłodawca show, który próbuje utrzymać w ryzach produkcyjną machinę i sprawić, by wystartowała na czas. Gwiazdy kapryszą, skecze niegotowe, a awaria goni awarię. Na dodatek stacja NBC rozważa skasowanie programu, jeszcze zanim w ogóle się rozpoczął. Istny cyrk na kółkach.
Zainscenizowane jest to wszystko z nerwem i pokryte patynką stylizacji na ziarniste kino lat 70. Gładko wpisuje się też w konwencję à la "klaustrofobiczna przedpremierowa gorączka" rodem z "Opening Night" (1977) Johna Cassavetesa, "Birdmana" (2014) Alejandro Gonzáleza Iñárritu czy "Steve’a Jobsa" (2015) Danny’ego Boyle’a. Z tą różnicą, iż tonacja filmu jest – adekwatnie do materiału – komediowa. Wrażenie chaotycznej zgrywy jest jednak zwodnicze, bo cały ten ekranowy chaos bardzo precyzyjnie zainscenizowano: kamera kluczy labiryntem kulis w popisowych ujęciach, bohaterowie chodzą i gadają jeden przez drugiego, a nerwówkę potęguje pulsująca latynoafrykańskimi rytmami ścieżka dźwiękowa Jona Batiste’a. Rozmach takiej muzyczno-filmowej konstrukcji prowokuje jeszcze jedno skojarzenie – z "Babilonem" (2022) Damiena Chazelle’a. Porównanie o tyle na miejscu, iż Reitman współpracował z Chazelle’em, produkując jego "Whiplash" (2014). Tendencja do zadowolenia się samą fakturą filmu oraz klimat samogratulacji też są bardzo chazelle’owskie. Reitman – tak jak autor "Babilonu" – stawia pomnik, stwierdzając oczywistą oczywistość, iż temat jego pomnika wart jest pomnika.
Ale wbrew tej tautologii – a inaczej niż "Pogromcy duchów" – "Saturday Night" nie jest filmem o niczym. Jasne, Reitman walczy tu z ograniczeniami gęstej formy, jaką sobie narzucił. W natłoku atrakcji, bohaterów i gagów łatwo bowiem ślizgać się po stylowej powierzchni i niczego nie zgłębić. Tym bardziej, iż dochodzi tu jeszcze zabawa w "kto jest kim” (od Chevy’ego Chase’a przez Andy’ego Kaufmana po George’a Carlina) oraz "kto gra kogo" (tu dawno niewidziany Robert Wuhl, tam Nicolas Braun w podwójnej roli). Zabawa względnie hermetyczna: widz nieobkuty z klasycznej obsady "SNL" może poczuć się wyalienowany – choćby jeżeli Reitman bardzo zgrabnie przedstawia kolejne postacie, rysuje charaktery jaskrawymi kreskami i uruchamia czytelne konflikty, które napędzają fabułę. Ryzyko jest jednak wpisane w ideę filmu, bo jego naczelnym tematem jest właśnie arogancka dezynwoltura SNL-owców.
Reitman i jego współscenarzysta Gil Kenan opowiadają przede wszystkim o konflikcie pokoleń. Wpuszczone do telewizyjnego studia długowłose i rozbestwione dzieciaki kontrastują z branżowymi wygami – zarówno przedstawicielami technicznego proletariatu, jak i zasiadającymi na stanowiskach kierowniczych wypomadowanymi dziadersami z ich sygnetami i cygarami. Młodzi bezczelnie cytują Hitlera, identyfikują się z Szatanem i kontestują konserwatywne wytyczne ramówkowej autocenzury. "Na-żywość" ich programu ("Saturday Night LIVE") nabiera nagle symbolicznego wymiaru: to znak witalności kontrastujący z "martwotą" puszczonego z taśmy starego odcinka talk show Johnny’ego Carsona. SNL-owcy są tu faktycznymi "pogromcami duchów" – walczą bowiem z nawiedzającymi studio nagraniowe upiorami starej, koturnowej telewizji.
Michaels jest pokazany jako sympatycznie odklejony od rzeczywistości wizjoner, który czystą siłą uporu wprowadza szczyptę zdrowej anarchii do skostniałego systemu. Ale w swojej donkiszoterii przegapia szczegół, którą próbuje przetłumaczyć mu jego współproducent, Dick Ebersol (Cooper Hoffman): praca w telewizji wymaga palenia ogarka establishmentowym diabłom. Jasne: na punkt kulminacyjny filmu zamierzono płomienną, idealistyczną przemowę Michaelsa (zagrawszy porte-parole Spielberga w "Fabelmanach", LaBelle wciela się w kolejną ikonę amerykańskiej popkultury – kim będzie następnym razem?). Ale chyba trochę wbrew intencji Reitmana równie głośno wybrzmiewa tu bardziej cierpka obserwacja o tym, iż system chętnie połknie, przetrawi i sprzeda choćby impuls antysystemowy. Grany przez Willema Dafoe telewizyjny dygnitarz nie rozumie przecież humoru "SNL", a jednak wyczuwa w nim interes i daje zielone światło na emisję. Jesteśmy w przededniu rewolucji, nad którą lamentował David Foster Wallace: szczytowa forma telewizji zaadoptowała postmodernistyczną ironię, stępiając jej krytyczny pazur i zmieniając w zwykły cynizm.
W tym sensie można nazwać "Saturday Night" filmem wyrachowanym: bo nakręconym z bezpiecznego dystansu historii, z którego wiemy, iż bohaterom się udało, rewolucja okazała się hitem i na siebie zarobiła. Ale w tę znajomość przyszłości "SNL-u" wpisane jest też swoiste memento mori: pamięć o śmierci Johna Belushiego, Andy’ego Kaufmana, Jima Hensona… Reitman stara się tym samym pocieniować swoją laurkę, naświetlając inne konteksty i perspektywy: historyczną, kobiecą, rasową. choćby dyskretnie przekłuwa balonik siusiakowego samouwielbienia komików: arogancki Chevy Chase (Cory Michael Smith) mówi, iż nie może się doczekać, aż wyrośnie na zblazowaną starą gwiazdę, ale mina rzednie mu po konfrontacji z prawdziwą zblazowana starą gwiazdą (J.K. Simmons).
Pytanie więc, jaka perspektywa wygra dziś. Mamy przecież czasy, w których "SNL" wciąż jest kulturową potęgą, ale Chase, Aykroyd i spółka są już od dawna dinozaurami, a komedia i poczucie humoru bywają coraz skrupulatniej dekonstruowane i problematyzowane. Koniec końców miarą sukcesu "Saturday Night" będzie więc to, czy publiczność przesiedzi seans z zapartym tchem, śmiejąc się z żartów i czy na końcu zechce złożyć dłonie do oklasków niczym podczas nagrania odcinka "live". Na moim seansie zechciała.