oto kilka wydarzeń godnych odnotowania:
- film o zakazanych książkach był interesujący. Przedstawiał grupę licealnych aktywistek z Południowej Karoliny próbujących przywrócić do szkolnej biblioteki 97 książek wycofanych po wulgarnych protestach kilku fanatycznych rodziców czlonkow politycznej grupy Moms for Liberty. Udało im się przywrócić 91, ale w ubiegłym roku wyszło nowe prawo na niekorzyść bibliotek, nic dziwnego bo większość polityków należy do owej organizacji. Po czterech odpowiedziach na pytania niezwiązane z filmem było losowanie trzech zakazanych książek, niestety nie wygrałam.
- w piątek kreatywne śniadanie o tematyce Soft. Mówcą była właścicielka kawiarnii archiwum, którą kiedyś odwiedziłam, a której kolekcja była prezentowana na muzealnej wystawie. Spotkanie odbyło się w galerii uniwersyteckiej w centrum. Pojechałam kolejką, bo chciałam pójść także do muzeum na nową wystawę prywatnej kolekcji europejskich obrazów, a dwugodzinny parking krzyżuje wszelkie plany. Kilka miesięcy temu schizofreniczny bezdomny zabił w pociągu młodą emigrantkę, minister transportu zaczął straszyć wysłaniem gwardii narodowej dla przywrócenia prawa i porządku, więc władze miasta obiecały poprawę. Na prawie każdej stacji stoją policjanci, a w wagonach jeżdżą łapiduchy w mundurach security, więc pewnie mają dodatkowe obowiązki.
- po spotkaniu miałam godzinę do otwarcia muzeum, więc przeszłam zobaczyć nowy mural i rzeźbę przy hotelu, której wcześniej nie zauważyłam.
- zrobiłam się trochę głodna i postanowiłam odwiedzić reklamowana ciastkarnię. Myślałam iż znam adres, ale przeszłam budynek dookoła i dopiero za drugim podejściem zauważyłam napis, okazało się iż trzeba wejść do biurowca. Właścicielami jest para posiadająca kilka restauracji i błędnie myślałam, iż serwują maślankowe bułki takie jak ich appetizer w restauracji. Niestety sprzedają tylko donuty i cynamonowe zawijasy. Kupiłam zawijas, który później okazał się złym wyborem dla mojego żółądka.
- w muzeum niechcący stałam się ośrodkiem zamieszania. Otwarcie wystawy jutro, dzisiaj wejście dla członków. Pokazałam kartę, dostałam niebieski znaczek, pojechałam na czwarte piętro, a strażnik nie chciał mnie wpuścić. Zjechałam na dół aby dostać pomaranczowy znaczek. Zaczęłam sobie w spokoju oglądać obrazy, aż tu nagle podchodzi jakiś młodzieniec twierdząc, iż potrzebuję branzoletkę. Zabrał mi znaczek i po chwili przyniósł branzoletkę tak jakby to wszystko warte było niewiadomo czego, byłam jedyna w sali. Niestety spotkanie z kolekcjonerem obrazów prezentowanych na tej wystawie zostało odwołane w ostatniej chwili, zostało mi więc tylko samo oglądanie.
- wieczorem pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka na koncert studentów, mieszanka gatunków, filharmonia, swietny chór, afrykanskie bębny, folk i oczywiście ich bardzo dobry jazz band.
- W sobotę rano pojechałam odebrać zamówione dwa drzewka, po powrocie od razu je zasadzilismy (drugi raz w tym miesiącu pykło S coś w plecach) , a później
- pojechaliśmy na kiermasz ceramiki w bardzo odległym parku.
- wieczorem kolejny koncert na tym samym uniwersyteckim miasteczku, tym razem utwory na dwa fortepiany.
- w niedzielę jak zwykle wyjazd do centrum na kawę. Tłok, duży trafik, bo mecz footballowy lokalnej drużyny. W marketowej kawiarnii przestano podawać wodę do espresso, trzeba kupować mineralną. Podejrzewam, iż była to nasza ostatnia tam wizyta. Namówiłam S na obejrzenie muzealnej wystawy, tym razem obyło się bez dodatkowych emocji. Chciał też przy okazji zobaczyć obrazy polskiej lokalnej artystki.