Wchodząca właśnie do kin "Mała syrenka" Roba Marshalla wywołuje silne wrażenie déjà vu. I nie chodzi wcale o historię, która rzecz jasna jest powtórką z rozrywki. Mam raczej na myśli podobne burze, których byliśmy już świadkami przy premierach wcześniejszych aktorskich wersji bajek Disneya. Za każdym razem, kiedy Disney ogłasza remake którejś ze swoich animacji, w sieci słychać apokaliptyczne głosy o końcu kina i niszczeniu dzieciństwa. I jak zwykle po wejściu aktorskiej wersji do kin, głosy te wypadają śmiesznie. Kino się nie skończyło. Animacje Disneya wcale nie ucierpiały. A co z wersjami aktorskimi?
W przypadku "Małej syrenki" werdykt może być tylko jeden: ten film nikomu dzieciństwa nie zniszczy. Pomimo fabularnego powinowactwa z animacją Johna Muskera i Rona Clemensa, "Małą syrenkę" ogląda się z przyjemnością. Nie mam żadnych wątpliwości, iż dla całego pokolenia dzisiejszych dzieci będzie to punkt odniesienia, jeżeli chodzi o historię Ariel i księcia Eryka. I naprawdę nie ma się co dziwić. Rob Marshall, który jest specem od kolorowych muzycznych widowisk, był odpowiednią osobą do tej "roboty". Wyreżyserowany przez niego film to kolorowa fantazja opowiadająca ładną (choć dla dorosłego widza zbyt naiwną i uproszczoną) bajeczkę o szukania swojego miejsca na ziemi. I przy wszystkich zarzutach o podążanie za "lewicowymi trendami", bajka ta ma mocno konserwatywny wydźwięk, który spodoba się wszystkim ruchom prorodzinnym. Pełną realizację swojego potencjału zapewnia tu bowiem... małżeństwo.
Lekcję tę Marshall przeprowadza przy użyciu sprawdzonego zestawu fabularnych atrybutów. Ariel w interpretacji Halle Bailey jest więc klasyczną disnejowską młodą heroiną, z wdziękiem łączącą w sobie niewinność i wiarę w dobro świata z uporem i odwagą jednostki o twardym, wyraźnie nonkonformistycznym charakterze. Jonah Hauer-King jako Eryk to książę żywcem wyjęty z któregoś z klasycznych kostiumowych dramatów. Co zresztą nie powinno dziwić, w końcu aktor ma już na swoim koncie udział w serialach "Małe kobietki" czy "Howard's End". Na drugim planie z kolei aż roi się od typowo disnejowskich komediowych postaci wspierających, które dbają o śmiech i dobry nastrój widzów. Urszula natomiast jest odpowiednio demoniczna, jak na Morską Wiedźmę przystało. Melissa McCarthy jako kaiju może być jedną z najlepszych rzeczy, jakie zobaczycie w tym roku w kinie.
"Mała syrenka" Marshalla jest w każdym elemencie tak bardzo disnejowska, iż można by ją wstawić do Wikipedii zamiast definicji "bajka Disneya". Ma to jednak swoją cenę. A jest nią magia kina. Twórcy ewidentnie zdawali sobie sprawę z tego, jak w niektórych kręgach internetowego piekła odebrany zostanie casting Halle Bailey. Dlatego też zrobili wszystko, by film był bezbłędny. Zachowali się więc zgodnie z lekarską dewizą primum non nocere. To chuchanie na zimne sprawia jednak, iż Marshall w swojej reżyserii działa z nadmierną ostrożnością. W efekcie nie ma tu żadnego autorskiego pierwiastka. To opowieść piękna, czasem wzruszająca, czasem rozbawiająca, ale w żadnym miejscu nie ponadczasowa. Za jedno, dwa pokolenia Disney będzie mógł nakręcić nową aktorską wersję bez większych oporów ze strony tych, którzy polubili film Marshalla.
I na koniec słowo o polskim dubbingu. Osoby odpowiedzialne za casting spisali się znakomicie. Sara James jako Ariel to strzał w dziesiątkę. Głos syrenki to przecież jeden z najważniejszych elementów opowieści i za sprawą młodej artystki łatwo to zrozumieć. Wykonywane przez nią piosenki brzmią po prostu rewelacyjnie. Jej głos naprawdę ma w sobie moc czarów. jeżeli więc "Mała syrenka" zostanie z kimś na dłużej, to jestem przekonany, iż sprawi to właśnie Sara James śpiewająca "Naprawdę chcę".
W przypadku "Małej syrenki" werdykt może być tylko jeden: ten film nikomu dzieciństwa nie zniszczy. Pomimo fabularnego powinowactwa z animacją Johna Muskera i Rona Clemensa, "Małą syrenkę" ogląda się z przyjemnością. Nie mam żadnych wątpliwości, iż dla całego pokolenia dzisiejszych dzieci będzie to punkt odniesienia, jeżeli chodzi o historię Ariel i księcia Eryka. I naprawdę nie ma się co dziwić. Rob Marshall, który jest specem od kolorowych muzycznych widowisk, był odpowiednią osobą do tej "roboty". Wyreżyserowany przez niego film to kolorowa fantazja opowiadająca ładną (choć dla dorosłego widza zbyt naiwną i uproszczoną) bajeczkę o szukania swojego miejsca na ziemi. I przy wszystkich zarzutach o podążanie za "lewicowymi trendami", bajka ta ma mocno konserwatywny wydźwięk, który spodoba się wszystkim ruchom prorodzinnym. Pełną realizację swojego potencjału zapewnia tu bowiem... małżeństwo.
Lekcję tę Marshall przeprowadza przy użyciu sprawdzonego zestawu fabularnych atrybutów. Ariel w interpretacji Halle Bailey jest więc klasyczną disnejowską młodą heroiną, z wdziękiem łączącą w sobie niewinność i wiarę w dobro świata z uporem i odwagą jednostki o twardym, wyraźnie nonkonformistycznym charakterze. Jonah Hauer-King jako Eryk to książę żywcem wyjęty z któregoś z klasycznych kostiumowych dramatów. Co zresztą nie powinno dziwić, w końcu aktor ma już na swoim koncie udział w serialach "Małe kobietki" czy "Howard's End". Na drugim planie z kolei aż roi się od typowo disnejowskich komediowych postaci wspierających, które dbają o śmiech i dobry nastrój widzów. Urszula natomiast jest odpowiednio demoniczna, jak na Morską Wiedźmę przystało. Melissa McCarthy jako kaiju może być jedną z najlepszych rzeczy, jakie zobaczycie w tym roku w kinie.
"Mała syrenka" Marshalla jest w każdym elemencie tak bardzo disnejowska, iż można by ją wstawić do Wikipedii zamiast definicji "bajka Disneya". Ma to jednak swoją cenę. A jest nią magia kina. Twórcy ewidentnie zdawali sobie sprawę z tego, jak w niektórych kręgach internetowego piekła odebrany zostanie casting Halle Bailey. Dlatego też zrobili wszystko, by film był bezbłędny. Zachowali się więc zgodnie z lekarską dewizą primum non nocere. To chuchanie na zimne sprawia jednak, iż Marshall w swojej reżyserii działa z nadmierną ostrożnością. W efekcie nie ma tu żadnego autorskiego pierwiastka. To opowieść piękna, czasem wzruszająca, czasem rozbawiająca, ale w żadnym miejscu nie ponadczasowa. Za jedno, dwa pokolenia Disney będzie mógł nakręcić nową aktorską wersję bez większych oporów ze strony tych, którzy polubili film Marshalla.
I na koniec słowo o polskim dubbingu. Osoby odpowiedzialne za casting spisali się znakomicie. Sara James jako Ariel to strzał w dziesiątkę. Głos syrenki to przecież jeden z najważniejszych elementów opowieści i za sprawą młodej artystki łatwo to zrozumieć. Wykonywane przez nią piosenki brzmią po prostu rewelacyjnie. Jej głos naprawdę ma w sobie moc czarów. jeżeli więc "Mała syrenka" zostanie z kimś na dłużej, to jestem przekonany, iż sprawi to właśnie Sara James śpiewająca "Naprawdę chcę".