Dzisiaj byłem świadkiem czegoś niezwykłego w szpitalu miejskim w Krakowie. Zwykły poranek: klimatyzacja buczała, pielęgniarki wpisywały nowych pacjentów, a lekarze w bieli rozmawiali półgłosem. Nagle ciszę przerwał dziwny odgłos tupot łap po szpitalnej posadzce.
Zza rogu wyłoniła się suka, duża, rudobrązowa, z czarną reklamówką w zębach. Biegła zdecydowanie, jakby dokładnie wiedziała, dokąd zmierza. Główna pielęgniarka, pani Nowak, aż podskoczyła na krześle.
„Co tu robi pies?! To przecież niehigieniczne! Złapać ją!” krzyknęła.
Doktor Kowalski i pielęgniarka Maria rzucili się w pogoń, ale suka była szybsza. Minęła ich, ignorując zdziwione spojrzenia pacjentów wyglądających z sal. Nagle zatrzymała się przed drzwiami oznaczonymi czerwonym napisem. Reklamówka wypadła jej z pyska. Zaczęła skomleć, potem szczekać głośno, desperacko drapiąc drzwi przednimi łapami.
Gdy w końcu ją dogonili, zrozumieli. Pielęgniarka ostrożnie rozwiązała węzeł w środku leżał malutki szczeniak, ledwie oddychający, z wyraźnie złamaną łapką i krwawymi śladami na sierści.
„Ona ona przyniosła go po pomoc” szepnął doktor Kowalski.
Okazało się, iż szczeniak został potrącony przez samochód niedaleko szpitala. Suka była jego matką. W jakiś sposób wiedziała, iż tu znajdzie ratunek. Personel zorganizował prowizoryczny opatrunek nie mając sprzętu dla zwierząt, użyli ludzkich narzędzi. Szczeniak dostał zastrzyk przeciwbólowy i unieruchomiono mu łapkę.
Najbardziej poruszyło mnie, jak suka czekała cierpliwie pod drzwiami, tylko od czasu do czasu skomląc. Gdy wynieśli szczeniaka, delikatnie polizała go po pyszczku i położyła głowę obok, jakby chciała powiedzieć: „Już wszystko w porządku”.
Dziś znów przypomniałem sobie, iż miłość matki nie zna granic choćby tych między gatunkami. I iż czasem największe bohaterstwo przychodzi na czterech łapach.