Pętla na szyję, czyli o problemach podróży w czasie | Octopus Film Festival 2025

filmawka.pl 2 dni temu

(tekst zawiera spoilery)

Tak jak rok temu, Octopus Film Festival postanowił obdarzyć nas dużym kredytem zaufania i dowolnością w doborze tematu, o którym chcemy opowiedzieć czytelnikom. I nie inaczej jak rok temu, główną inspiracją był pobieżny przegląd programu, w którym znalazły się dwa uwielbiane przeze mnie filmy o podróży w czasie – Donnie Darko i Dzień świstaka. Jednak zanim chwyciłem za białą tablicę i zacząłem rozrysowywać schemat osi czasu, uświadomiłem sobie, iż z tym festiwalem łączy mnie od jakiegoś czasu coś więcej. Tajemnicza, nierozerwalna, emocjonalna więź, która w pewnym sensie przepisała resztę mojego życia, choćby jeżeli nie zdawałem sobie z tego sprawy w przerwie między kolejnymi seansami. 6. edycja Octopusa to, idąc za terminologią animowanego Spider-Mana, „canon event”, do którego mentalnie wracam częściej, niż do niektórych filmów wtedy wyświetlanych. I choć zgodnie z prawami efektu motyla faktycznie zmieniło się wtedy całe moje życie, nie powinienem próbować niczego tam poprawiać, choćby mając do dyspozycji maszynę czasu. A dlaczego? Pozwólcie, iż opowiem Wam o zagrożeniach płynących z podróży po czasoprzestrzeni, z perspektywy kogoś, kto nigdy takowej nie odbył. Czytelników, mających ją już za sobą, oraz fizyków teoretycznych zachęcam do poprawiania moich ewentualnych dyrdymałów.

Ile razy zetknęliście się z historią o podróży w czasie? Pamiętacie pierwszy taki przypadek? prawdopodobnie mogło mieć to miejsce jeszcze za wczesnego dzieciństwa, w końcu filmy rysunkowe i ich bohaterowie odbywają podobne wyprawy już od 1925 roku (Felix the Cat Trifles with Time). W 1944 r. o przyszłości śnił Elmer Fudd, a w 1960 r. młody Sherman wraz ze swoim psem Panem Peabodym wyruszyli do XV wieku rozwikłać zagadkę Wilhelma Tella. Nie ulega wątpliwości, iż doskonale znamy ten koncept. A jak wyobrażamy sobie w tej chwili podróż w czasie? Jak przyzwyczaiła nas do tego popkultura – najczęściej potrzebny jest szalony geniusz, który konstruuje tzw. maszynę czasu, czyli wynalazek pozwalający przemieszczać się w czasie i przestrzeni. Gdy bohater uruchamia swoją niezwykłą konstrukcję, przenosi się do innego okresu dziejów ludzkości, gdzie najczęściej uświadamia sobie, jak niebezpieczną zabawą jest ingerencja w historię. W optymistycznym wariancie wraca do teraźniejszości i z pokorą przyznaje, iż maszyny nie należy już nigdy używać. Niestety jak wiemy z szeregu przykładów filmowych, książkowych czy komiksowych, lekcja ta najczęściej zostaje przyswojona w bardzo niesprzyjających okolicznościach. Samo igranie z czwartym wymiarem (jak już od XIX wieku zwykło się określać czas) i jego pozorne rozumienie przez trójwymiarowe istoty to ogromna brawura, ale przede wszystkim, źródło równie wielkiego problemu. Najpowszechniejszą rozterką, jakiej doświadczają podróżnicy w czasie, to zmiana historii. Pozornie nieduża ingerencja w dane wydarzenie, efektem kuli śnieżnej zmienia przyszłość nie tylko jednego z bohaterów, ale też losy całego świata. Zacznijmy od najprostszego przykładu.

fot. „Dzień świstaka” / materiały prasowe Columbia Pictures

Dzień świstaka (reż. Harold Ramis, 1993)

Mimowolnym podróżnikiem w czasie stał się Phil (Bill Murray) – nienawidzący wszystkiego i wszystkich prezenter pogody, który zostaje wysłany do relacjonowania obchodów Dnia Świstaka (2 lutego) w małym miasteczku Punxsutawney. Gdy doba dobiega końca, kładzie się do łóżka z przeświadczeniem, iż był to najgorszy dzień jego życia. Rano budzi się przy akompaniamencie klasyka Sonny & Cher I Got You Babe. Towarzyszy mu silne poczucie deja vu. Każdy kolejny element jego dnia jest bliźniaczo podobny do już przeżytego, co potęguje w nim dezorientację. Gdy identyczna pobudka powtarza się po raz kolejny, Phil z przerażeniem odkrywa, iż utknął w ciągłej pętli 2 lutego. Oswajając się z kuriozalnymi okolicznościami, zaczyna regularnie łamać przepisy, wikłając się w jednodniowe romanse, czy regularnie narażać życie swoje oraz mieszkańców. Monotonia tego samego dnia daje o sobie znać na tyle intensywnie, iż Phil wielokrotnie podejmuje próbę samobójczą, która ponownie „resetuje zegar”. Jego nastawienie zmienia się jednak, gdy zaczynają rozwijać się w nim szczere uczucia wobec Rity (Andie McDowell), którą próbuje uwieść. Poprzez zdobywanie nowych umiejętności (gra na pianinie czy rzeźbienie w lodzie) oraz uczenie się o empatii i umiłowaniu życia w małym miasteczku, Phil przerywa pętlę, budząc się 3 lutego obok swojej prawdziwej miłości. To najprostszy schemat jaki możemy obrać mówiąc o podróżach w czasie. Po pierwsze, nie potrzebujemy do jej odbycia żadnej maszyny. Świadomość głównego bohatera zostaje wysłana w przyszłość, jednak jego ciało zostaje w którejś z wersji teraźniejszości. Wyposażony w dodatkową wiedzę Phil może intencjonalnie wpływać na przebieg wydarzeń i dzięki temu modyfikować przyszłość w celach dobra ogółu, bądź siebie samego. Po drugie, nie musimy zawracać sobie głowy alternatywnymi liniami czasu. Gdy Phil budzi się 2 lutego, ostatni przeżyty dzień adekwatnie przestaje istnieć. Z każdym kolejnym I Got You Babe historia zostaje zapisana na nowo, a wydarzenia z „minionej doby” nie zostaną nigdy odtworzone. Bohater wyciągnął konieczne wnioski, stał się lepszym człowiekiem i nie zepsuł całego kontinuum. Lekkostrawna historia z prostym schematem podróży oraz czytelnym morałem, w sam raz na początek przygody z tym podgatunkiem Z biegiem lat schemat pętli ze stałym punktem początkowym został kilkukrotnie przerobiony na modłę innych gatunków filmowych.

Na skraju jutra (reż. Doug Liman, 2015)

Edge of Tommorow to light novel/manga/film opowiadający o dystopijnej przyszłości, w której na Ziemię trafiła niezwykle potężna rasa kosmitów. Do ich zlikwidowania zostaje wysłana specjalna jednostka wojskowa, w skład której włączono majora Williama Cage’a (Tom Cruise) nie posiadającego jednak doświadczenia na froncie. Co za tym idzie, mężczyzna ginie w ciągu kilkunastu sekund od desantu, jednak zamiast po prostu wyzionąć ducha, budzi się zaraz przed pierwszą odprawą, by przeżyć cały dzień po raz kolejny. W przeciwieństwie do znerwicowanego prezentera pogody, Cage musi zamknąć pętlę czasową nie celem nauki podstawowej empatii, a uratowania świata. W każdym powtarzającym się dniu zaczyna szkolenie wojskowe pod okiem sierżant Rity Vrataski (Emily Blunt), aby z czasem stać się prawdziwym ekspertem w dziedzinie Mimików (tak określani są kosmici) i maszyną do ich zabijania. Choć i w tym filmie nie uświadczymy istnienia żadnego wehikułu, przenoszenie świadomości bohatera zostaje nam wyjaśnione. Anomalia zachodzi na skutek kontaktu z krwią obcych, którzy pośrednio posiadają podobną umiejętność. A przynajmniej ma ją „matka” całego roju, którą oczywiście należy zlikwidować. Nieco naciągane? Możliwe. Pasujące do reszty scenariusza i uzasadnione dramaturgicznie? Owszem. Niczego więcej nie potrzeba. Drugą udaną wariacją Dnia świstaka jest Happy Death Day (Śmierć nadejdzie dziś), która umieszcza pętlę czasową w ramach komediowego slashera. Podobnie jak w przypadku Phila, Tree Gelbman (Jessica Rothe) również kończy swój dzień w bardzo niesatysfakcjonujący sposób, ponieważ każdorazowo zostaje zamordowana przez zamaskowaną postać. Po dokonaniu żywota budzi się w akademiku, aby powtórzyć cały dzień. Jest jednak wyposażona w większy zasób informacji. Jak na komediowy slasher przystało, nie będziemy musieli tutaj przyswoić lekcji o niebyciu bucem, a spróbujemy dojść do tego, kto odpowiada za codzienne morderstwa. Kwestia wyjaśnienia powstałej pętli jest całkowicie zignorowana w pierwszym filmie, jednak powstały dwa lata później sequel Happy Death Day 2U pozwala sobie na dorzucenie do scenariuszowego worka motywu reaktora kwantowego. Takiego, który został zrobiony przez studentów lokalnej uczelni i który wpłynął na nielinearny przepływ czasu. Jak przystało na sequel slashera: pomysł naciągany, sam film znacznie gorszy, całkowicie zbędny i osłabiający wrażenie z oryginału. Nie zawsze jednak grzebanie we własnej przeszłości jest tak łatwe i pozbawione większych konsekwencji jak w przytoczonych wyżej tytułach.

fot. „Efekt motyla” / materiały prasowe New Line Cinema

Efekt motyla (reż. Eric Bress, J. Mackye Gruber, 2004)

Bywa i tak, iż bohater przeniesiony w przeszłość jest w stanie aktywnie i w zaskakująco kontrolowany sposób przepisać swoją przyszłość. Czasem z dużym wyprzedzeniem, sięgającym choćby kilkunastu lub kilkudziesięciu lat. Zostańmy jeszcze na chwilę przy samym przeniesieniu umysłu, skupiając się na jednym z najciekawszych filmów z Ashtonem Kutcherem w roli głównej. Tytułowy efekt motyla, to bardziej przystępne określenie na chaos deterministyczny (lub „wrażliwość na warunki początkowe”), czyli w ogromnym uproszczeniu (z pominięciem stricte matematycznej terminologii) – wpływ niezwykle małych czynników na bardzo duży efekt końcowy. Nazwa miała odnosić się do hipotetycznej sytuacji, w której trzepot skrzydeł motyla w jednym punkcie na Ziemi, jest w stanie po czasie wywołać tornado na drugim jej końcu. I choć źródłem inspiracji dla Edwarda Lorenza była analiza modeli meteorologicznych, z czasem stał się inspiracją dla filozofów i scenarzystów na całym świecie. Jak wykorzystano to w filmie? Umiarkowanie konsekwentnie. Evan Treborn (Ashton Kutcher) na skutek wielu traumatycznych doświadczeń w dzieciństwie, cierpi na liczne luki w pamięci. Jedynym wiarygodnym zapisem tamtych lat, są sporządzane przez niego w ramach odskoczni dzienniki, w których szczegółowo opisuje każdy incydent. Lata później, w trakcie lektury jednego z nich, Evan odkrywa, iż jest w stanie przenieść swoją świadomość do konkretnego momentu z przeszłości i zmienić bieg wydarzeń. Jak nietrudno przewidzieć, zapobiegnięcie jednej traumie, tworzy zupełnie inną przyszłość, z czyhającymi na bohaterów innymi zagrożeniami. Bohater skacze zatem do różnych momentów, zmieniając co chwila konkretne szczegóły, tworząc zupełnie niepodobną do oryginalnej współczesność. To bardzo dojmujący film, który od samego początku prezentuje fatalne skutki równie okropnych działań, próbując mimo wszystko ostatecznie zostawić widza z końcowym poczuciem zalążka nadziei. Nie będę tutaj jednak rozwodził się nad jakością samego dzieła, a dziwną niespójnością w pomyśle wyjściowym. Z jednej strony, Evan jest w stanie zmieniać życiorysy swoich przyjaciół dzięki jednej małej decyzji, zaś z drugiej, poważne uszkodzenia ciała potrafią zostawić jedynie niewielkie blizny, podczas gdy całe życie Evana przebiega identycznie. Brzmi trochę jak zaprzeczenie samego efektu motyla. Znacznie bardziej przekonującym dowodem na jego wystąpienie jest fakt, iż mój pierwszy seans filmu zawierał szokujące wtedy zakończenie z wersji reżyserskiej. Gdybym miał za sobą wersję oryginalną, prawdopodobnie nie zapamiętałbym seansu tak wyraźnie, nie zaczął roztrząsać scenariuszowych niekonsekwencji i w efekcie nie napisał tego felietonu. Możliwe, iż dla niektórych byłaby to lepsza wersja przyszłości. Efekt motyla to niestety film z niewykorzystanym potencjałem i zbytecznym skomplikowaniem prostego pomysłu wyjściowego. Choć pozornie kolejne odtwarzanie Dnia świstaka, tym razem z mrocznym twistem, nie byłoby niczym odkrywczym, to jak pokazuje wcześniejszy slasherowy przykład, jest w pełni osiągalne. To koronny dowód na to, iż za mieszanie w przeszłości powinni brać się tylko ci, którzy rozumieją konsekwencje nanoszonych zmian. Albo chociaż własnego scenariusza.

Looper (reż. Rian Johnson, 2012)

Oczywiście podróże w czasie nie polegają tylko na wysyłaniu gdzieś (a raczej kiedyś) jaźni bohatera, ale jego ciało również. Zostańmy jednak na chwilę przy fabułach przeczących swoim własnym zasadom i porozmawiajmy o jednym z moich największych guilty pleasures – Looperze. W nieodległej przyszłości (a jakże by inaczej) podróże w czasie są już w pełni osiągalne, jednak wykorzystywane wyłącznie do niecnych celów. Portale czasowe służą przeróżnym organizacjom przestępczym do przesyłania swoich oponentów w przeszłość, celem ich zabicia przez tytułowych looperów i utylizacji zwłok. Na papierze brzmi to jak dobra metoda unikania odpowiedzialności, jednak skoro już w przeszłości pojawiała się informacja o lokalizacji następnego celu, wytropienie winnych będzie dość łatwe (choć czasochłonne). Poza tym, skoro cel da się przenieść także w przestrzeni, istnieje możliwość przeniesienia go prosto do pieca, bez konieczności angażowania osób trzecich. Ale umówmy się, są dzieła kultury z gorzej nakreślonym światotwórstwem o znacznie większym statusie kultowości. Co uwiera mnie w tym filmie znacznie bardziej to niekonsekwencja związana z oddziaływaniem na przeniesionego w czasie. Jak to często bywa w przypadku takich podróży, coś idzie nie tak. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą kryminalne porachunki, a jednemu z przeniesionych udaje się zbiec. Co wtedy zrobić aby go złapać? Znaleźć jego młodszą wersję (w końcu obie istnieją teraz symultanicznie w „naszych czasach”) i przykładowo odrąbać mu nogi. Wtedy dosłownie nie będzie miał jak uciec.

Mamy tu do czynienia z tzw. paradoksem dziadka. To jedna z najpowszechniejszych zagwozdek dotyczących ewentualnej zabawy z czasoprzestrzenią. Zakłada on sytuację, w której podróżnik wędruje do przeszłości i zabija własnego dziadka, zanim ten zdąży począć dziecko. Skutkuje to nieurodzeniem się ojca/matki Podróżnika, w efekcie również jego samego, a co za tym idzie, niemożliwość odbycia podróży w czasie. W końcu nie urodził się ten, kto miał ją odbyć. Ale skoro Podróżnik nigdy się nie urodził, nie zabił swojego dziadka. Ten zatem ciągle żyje, począł dziecko itd. Proponowane są dwa wyjaśnienia (rozwiązania to trochę za duże słowo). Albo zabójstwo utworzy kolejną linię czasową, której zasady nie będą oddziaływać na Podróżnika, albo zabójstwo zwyczajnie nie będzie możliwe według zasady samospójności Nowikowa, czyli takiej „samoregulacji” przepływu czasu pozbawionego paradoksów. Rian Johnson uznaje paradoks dziadka za na tyle realny i niezachwiany, iż podporządkowuje mu całą logikę świata przedstawionego. Dwie wersje tej samej postaci, umieszczone w tym samym punkcie na osi czasu, przez cały czas stanowią swoje dwa stadia rozwoju. Co to znaczy? Że kiedy w roku 2044 młodszemu X odrąbiemy nogę, u starszego pojawi się zarośnięty kikut. Jakim cudem, skoro obie wersje X podlegają działaniom roku 2044 i cierpienie młodszego nie powinno mieć wpływu na starszego, pochodzącego z innej wersji przyszłości? Proszę pytać scenarzystę. Ten niestety może być zbyt zajęty wymyślaniem eksperymentalnych narkotyków czy dopisywaniem absurdalnego wątku z telepatami, dlatego wątpliwość związane z nieprzestrzeganiem praw fizyki musicie rozwiewać sami.

fot. „Powrót do przyszłości II” / materiały prasowe Universal Pictures

Powrót do przyszłości (reż. Robert Zemeckis, 1985)

Błądzenie w gąszczu ustalonych przez siebie zasad może zostać jednak niemal niewidoczne, jeżeli włożymy odpowiednio dużo serca w realizację całej reszty. Skupmy się zatem na powszechnie uwielbianych historiach, pełnych wspaniałej zabawy i pięknego świata przedstawionego. Nie ma chyba popularniejszej opowieści o podróżowaniu w czasie niż trylogia Powrotu do przyszłości Roberta Zemeckisa. To idealnie skrojona pod rodzinny seans seria, w której ingerencje w czas są relatywnie spójne, a choćby jeżeli dokona się jakaś drastyczna zmiana, możemy albo ją odkręcić, albo przekuć w zaletę. Pierwsza część to wręcz podręcznikowy przykład jak powinno się pisać o takich zabawach z fizyką. Marty McFly (Michael J. Fox) jest świadkiem wiekopomnego odkrycia dokonanego przez doktora Emmetta Browna (Christopher Lloyd). Ten szalony, choć genialny naukowiec zmienił swojego DeLoreana DMC-12 w prawdziwy, napędzany plutonem wehikuł czasu. Niestety sprawy nieco się komplikują i Marty przypadkiem zostaje wysłany trzydzieści lat w przeszłość, skąd musi jakoś wrócić. Przy okazji, w 1955 roku natrafia na młodsze wersje swoich przyszłych rodziców, którym w mniej lub bardziej planowany sposób, pomaga nawiązać romantyczną relację. prawdopodobnie wszyscy doskonale znacie przebieg fabuły całej serii, jednak kluczowa dla moich rozważań jest zmiana historii niektórych postaci. Tak jak przytoczony przed chwilą Efekt motyla miejscami zawierał spore naruszenia wewnętrznych zasad, film Zemeckisa również nie jest od tego grzechu wolny. Jednym z najważniejszych motywów całego filmu (i tego podgatunku science fiction w ogóle) jest łatwość w zachwianiu przebiegu historii. Jedna, pozornie niewielka różnica jest w stanie zmienić losy całej ludzkości, dlatego jako podróżnik trzeba albo pozostać niezauważonym, albo wiedzieć co i jak zmienić. Gdy Marty’emu udaje się wreszcie wrócić do 1985 roku, trafia do rzeczywistości zgoła innej od tej, którą opuścił. W tej wersji, jego rodzice to przebojowi, wpływowi i co najważniejsze, bogaci ludzie, którym wiedzie się znacznie lepiej, niż „oryginalnym” McFly’om. Jednak nie wpłynęło to znacząco na relacje między domownikami, ponieważ wracający do domu Marty witany jest tak, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Nikt nie odczuwa zmian w jego charakterze i zachowaniu, także misję możemy uznać za wykonaną lepiej, niż można było zakładać. Podróże w czasie i zmiany w historii nie są jednak takie niebezpieczne! Jednakże, gdy w drugiej części różni bohaterowie „przeskakują” między 1955, 1985 i 2015 (a w „trójce” też 1885) rokiem, każda ingerencja w przeszłość zaczyna wprowadzać znacznie większe zmiany. Jedna linia czasu zmienia się w osiem, a bohaterowie pozornie wracając do status quo usunęli po drodze kilka alternatywnych rzeczywistości. Chociaż ostateczne poczucie triumfu i happy end dla wszystkich protagonistów jest niezaprzeczalne, ciężko nie odnieść wrażenia, iż doktor Brown i Marty nie są najbardziej odpowiedzialnymi z podróżników w historii. Ale bądźmy szczerzy. Mając w zasięgu swojego DeLoreana taką przygodę, kto z nas nie dałby się ponieść emocjom? choćby jeżeli nasza ekscytacja i brawura mogą wieść na manowce.

Terminator (reż. James Cameron, 1984)

Istotnym błędem jaki często popełniają wędrujący w czasie jest nieuwzględnienie predestynacji, czyli hipotetycznej sytuacji, w której nasza ingerencja w przeszłość prowadzi do tego, czemu staramy się zapobiec. Taka samospełniająca się przepowiednia, tylko zamiast waszego związku, szlag trafia całą ludzkość. Błąd ten popełniają nie tylko ludzie, ale także maszyny próbujące przejąć władzę nad światem. Zanim zaczniemy rozpisywać następne wykresy o kilku liniach czasowych, ustalmy pewien kanon. Jako iż twórcy kolejnych części Terminatora nagminnie podejmują próbę nadpisywania historii po Dniu sądu, sam potraktuję ją jako ostatnią część serii. Nie bez powodu wszystko co pojawiło się później trzeba było resetować, dlatego na potrzeby niniejszego tekstu, liczą się tylko dwa pierwsze filmy. W roku 2029 Ziemią rządzi wielka zbiorowa świadomość komputerowa znana jako Skynet. Niedobitki ludzkości pod wodzą Johna Connora stawiają czynny opór zabójczym maszynom, odwlekając ostateczną zagładę naszego gatunku. By ostatecznie pogrzebać nadzieje homo sapiens na wygranie nierównej walki, Skynet wysyła w przeszłość swoją najdoskonalszą (na tamte warunki) broń – Terminatora. To obleczony w syntetyczną warstwę biologiczną android T-800 (Arnold Schwarzenegger), mający za zadanie wyeliminować Sarę Connor (Linda Hamilton), przyszłą matkę lidera rebelii przeciw maszynom. By utrudnić to zadanie, ludzie wysyłają własnego posłańca w czasie – Kyle’a Reese’a (Michael Biehn), aby ochronił Sarę i powstrzymał Terminatora. Co oczywiście ostatecznie udaje się osiągnąć w spektakularnej scenie końcowej, gdzie T-800 zostaje zgnieciony przez wielką prasę hydrauliczną. Gdzie tutaj predestynacja? Gdyby nie wysłanie w przeszłość T-800, ruch oporu nie wysłałby tam w ramach zabezpieczenia swojego człowieka, który z czasem zakocha się w Sarze i pocznie z nią dziecko. To dziecko, które w 2029 roku osobiście wyśle go w przeszłość. Innymi słowy, gdyby Skynet się nie wtrącał, nie doprowadziłby do powstania swojego największego zagrożenia. Jednakże, bez tej ingerencji nie powstałby również sam Skynet, ale o tym dowiadujemy się dopiero w drugiej części. Akcja Dnia sądu rozgrywa się 11 lat po wydarzeniach z „jedynki”. To właśnie w 1985 r. niedobre roboty podejmują kolejną próbę zlikwidowania ich przyszłego adwersarza, wysyłając w przeszłość najnowszy model Terminatora – T-1000 (Robert Patrick). Ruch oporu jednak znowu wyciąga z kieszeni swoją Uno Reverse Card i wysyła w ślad za nim… T-800. Przeprogramowany model znany z pierwszego filmu, który ma teraz za zadanie chronić Johna i pomóc mu zlikwidować drugiego Terminatora. Jednak i tutaj predestynacja daje o sobie znać, bowiem zmiażdżone pozostałości pierwszej z zabójczych maszyn, zostały odnalezione przez doktora Milesa Dysona (Joe Morton), który wykorzystał je do opracowywania swojego nowego projektu. Co to za cud technologiczny? Niewielki procesor, który z czasem posłuży do stworzenia Skynetu. To właśnie wtedy pętla czasu musi zostać przerwana, a CPU przestanie być tzw. boostrap item.

Skąd tutaj nagle anglojęzyczne odwołania do zapięcia w obuwiu? Pull oneself up by one’s bootstraps czyli – wyciągnąć się samemu za paski od butów”, to powiedzenie używane w przypadku sytuacji, kiedy to my sami niesiemy sobie największą pomoc. Nasze działania pomogły wygrzebać się z jakiegoś ambarasu. Lub jak w przypadku tematu niniejszego tekstu, sami sprawiliśmy, iż podróż w czasie w ogóle może się odbyć. Za przykład weźmy chociażby Interstellar Christophera Nolana i popularny mem o locie w kosmos/byciu za regałem. Cooper (Matthew McConaughey) wyrusza do tajnej bazy NASA, odczytując jej współrzędne geograficzne pozostawione przez tajemniczą siłę (ducha, albo anomalię grawitacyjną) w kurzu na regale w pokoju jego córki. Jak jednak dowiadujemy się z jednej z końcowych scen filmu, on sam zainicjował tę anomalię, dzięki wielkiego hipersześcianu, skonstruowanego przez ludzkość w przyszłości. A konstrukcja ta była możliwa, dzięki naukowym podwalinom położonym przez misję Coopera, na którą pośrednio wysłał się sam. Mógłbym kontynuować długi opis jednej sytuacji wynikającej z drugiej, jednak zasadnym pytaniem jest, który Cooper był pierwszy? Odpowiedź brzmi, żaden. Bohater grany przez McConaugheya funkcjonuje w stałym obiegu czasowym, nie posiadając swojego punktu początkowego. Cooper z przyszłości zawsze będzie motywował do działania Coopera z przeszłości, aby pętla mogła zostać każdorazowo zamknięta. Oczywiście działając z ukrycia, bo gdyby bohaterowie na siebie wpadli, mogłoby zrobić się niebezpiecznie. Pamiętacie jak ważne w Więźniu Azkabanu było, aby używając Zmieniacza Czasu nikt nie zobaczył Harry’ego i Hermiony? Każdorazowo przy podróży trzeba uważać, aby nie zetknąć się z drugą wersją samego siebie, bo konsekwencje mogą być ponoć opłakane. I choćby jeżeli przyjmiemy zasadę Nowikowa jako prawdziwą, sami możemy się zwyczajnie pogubić którą wersją samych siebie jesteśmy.

fot. „Wynalazek” / materiały prasowe ThinkFilms

Wynalazek (reż. Shane Carruth, 2004)

Oczywiście możemy to zrobić, jeżeli jesteśmy doskonale przygotowani i znamy własną maszynę czasu w wylot, przez co wszystko będzie szło zgodnie z planem. Takie przypadki adekwatnie się nie zdarzają, zwłaszcza, gdy do głosu dojdzie ludzka pycha i emocje. To właśnie przyczyna szeregu niepowodzeń jakich doświadczają bohaterowie wspaniałego Wynalazku. Odstępstwa od przytaczanych wcześniej przykładów zaczynają się już na poziomie funkcjonowania samej maszyny czasu. Przyjmuje ona formę magazynu, dzięki którego zamknięty w środku człowiek przemieszcza się wbrew upływowi czasu, jednak podróż trwa tak samo długo. Tzn. jeżeli spędzimy w wynalazku sześć godzin, cofniemy się w czasie o dokładnie tyle. Musimy jednak spełnić kilka wymogów, jak choćby uruchomienie maszyny w miejscu (czy raczej czasie) docelowym, sześć godzin wcześniej. Rano włączamy pustą maszynę, aby wieczorem móc wejść do środka i wyjść z niej rano, zaraz po uruchomieniu. Banalne, prawda? jeżeli odpowiednio będziemy nadzorować w którym miejscu i czasie znajdujemy się w tej chwili my oraz nasz duplikat (w końcu przy każdej podróży jest nas przynajmniej dwóch), powinniśmy bez problemu się mijać i nie zaburzać kontinuum czasoprzestrzennego. Nie uwierzycie, ale w filmie nie idzie to tak dobrze. I podczas gdy twórcy Powrotu do przyszłości na przestrzeni trzech filmów zaprezentowali nam siedem linii czasowych, z czego część ostatecznie wymazano, ile linii nakreślił Shane Carruth? Minimum 11, z czego żadna nie zostanie usunięta i nie wszystkie zostaną nam pokazane na ekranie. To niezwykle ambitne przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę niezależny charakter tworzenia Wynalazku, oraz dość wysoki próg wejścia dla odbiorcy. Osobiście przyznam, iż zaraz po moim pierwszym seansie włączyłem film po raz drugi, żeby spróbować rozpisać sobie całą fabułę. Jednak co miała powiedzieć publiczność na festiwalu w Sundance w 2004 widząc ten film pierwszy raz? Carruth jako absolwent matematyki i inżynier zdecydował nie upraszczać scenariusza i nie rezygnować z naukowego żargonu, aby wiarygodnie oddać realia pracy nad maszyną czasu. Stworzył dzięki temu film idealnie skrojony pod wielokrotne seanse, aby raz za razem dopasowywać do siebie kolejne elementy chronologicznej układanki. I choć od mojego pierwszego seansu minęło już dziesięć lat, przez cały czas nie wyłapałem wszystkiego. Na pewno jednak wygimnastykowało mi to mózg na tyle, by odważnie skonfrontować się z pewnym niemieckim serialem, który w tej chwili mogę nazwać swoim ulubionym.

Dark (reż. Baran Bo Odar, 2017-2020)

Umysł głównego bohatera w historiach o podróżach w czasie zwykle musi poradzić sobie z kilkoma rzeczami. I o ile w przytoczonych wcześniej filmach zwykle bohaterowie mierzą się z kilkoma możliwymi paradoksami i koniecznością nadążania za własną chronologią, tak mieszkańcy niemieckiego Winden muszą borykać się z absolutnie wszystkimi problemami podróży naraz. Dark jest na etapie jednego (przydługiego już z resztą) tekstu niemożliwe do streszczenia, ale postaram się przedstawić z jakim ambarasem mamy tu do czynienia. We wspomnianym miasteczku w tajemniczych okolicznościach zaczynają znikać dzieciaki. Narastająca paranoja zaczyna stopniowo rujnować nieidealne relacje rodzinne i sąsiedzkie, a gdy grupa nastolatków postanawia na własną rękę zbadać sprawę, odkrywają szokującą prawdę. Pod Winden znajduje się tunel czasoprzestrzenny, który przenosi w czasie nieostrożnych podróżników o 33 lata. W chronologii grzebać będą nie tylko przypadkowo wciągnięci w spisek mieszkańcy, ale też członkowie tajnej sekty, oportunistyczni szefowie wielkich firm, czy motywowani poczuciem sprawiedliwości rodzice i rozzłoszczeni kochankowie. Próbując rozpisać oś czasu prezentowanych wydarzeń, natkniecie się na wszystkie przytoczone wyżej problemy. Bootstrapowy wehikuł czasu, który jakimś cudem istniał od zawsze, próba nadużycia paradoksu dziadka celem zamknięcia pętli, nihilistyczna wiara w predestynację końca świata, wielokrotnie nieudane zastosowanie paradoksu Polchinskiego, a także pojawiające się na koniec powstanie alternatywnej linii czasu, która musi zetknąć się z pierwotną. Powierzchowne oględziny mogłyby sugerować, iż wykres osi fabularnej przypominałby upuszczony na podłogę gar ze spaghetti, jednak w tym szaleństwie jest metoda. choćby jeżeli będziecie oglądać serial bez leżącego pod ręką zeszytu, przy odrobinie uwagi scenariusz zepnie się w logiczną całość. O tym serialu jeszcze kiedyś powstanie osobny tekst, ale jedyne co musicie o nim wiedzieć to to, iż nie bez powodu jest jednym z najlepiej ocenianych produkcji Netfliksa i seriali XXI wieku w ogóle. Arcydzieło na każdej płaszczyźnie. Poświęćcie mu trochę czasu, choćby jeżeli zajmie to 33 lata. Co jednak istotne, przez tak zróżnicowane podejście do kwestii podróży w czasie i pokaźny metraż, Dark nie boi się też podejmować bardziej filozoficznego aspektu nadużywania praw fizyki.

Rzeczywistość w której się znajdujecie jest bezpośrednią konsekwencją waszych czynów. To nieprzyjemna, ale prawdziwa refleksja. Ale nagle dostajecie narzędzia, umożliwiające Wam zmianę przeszłości i napisanie kilku rozdziałów swojego życia na nowo. Dacie radę? Nie chodzi mi tutaj o faktyczne posiadanie wehikułu czasu oraz akademicką wiedzę z fizyki, a o odpowiednio sztywny kręgosłup moralny. To może jeszcze trudniejsze pytanie: bylibyście w stanie przepisać CZYJĄŚ przyszłość? Przecież posiedliście moc poruszania się wbrew upływowi czasu, na pewno chcielibyście dzięki temu komuś pomóc, prawda? Przecież głównie po to w omawianych wcześniej filmach bohaterowie godzili się na odbycie podróży. Trzeba uratować całą ludzkość, albo chociaż ukochaną osobę, więc pobudki naszego naginania czasoprzestrzeni na bank byłyby zgoła szlachetne. Kto nie chciałby zostać kolejnym Kylem Reesem gotowym do ocalenia ludzkości, gdyby tylko wisiało nad nami zagrożenie unicestwienia przez potężne roboty? Ale póki tak nie jest, możemy zmienić coś innego. Np. tak jak Marty McFly sprawić, żeby nasi rodzice byli fajniejsi i bogatsi. Jak bohaterowie Wynalazku ugrać coś na giełdzie. Albo jak Phil Connors spróbujemy po raz kolejny skraść serce tej dziewczyny, która jeszcze nie dostrzega, iż jesteśmy tym jedynym. Ilu z nas trzyma w głowie to konkretne, niepokojąco wyraźne wspomnienie momentu, w którym wszystko się schrzaniło? Sięgnijcie do głębi swojej pamięci i odświeżcie tę chwilę, Gdybym tego nie powiedział, nie wysłał tej wiadomości, nie zachował się tak, nie przyszedł na tę imprezę, nie skłamał czy nie udawał, iż jestem zajęty… Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Moje życie skręciło w niewłaściwym kierunku dokładnie w tym momencie i gdybym tylko mógł cofnąć czas, reszta poszłaby dobrze! Bylibyśmy szczęśliwi, świat byłby piękniejszy a najważniejszy problem nigdy nie zaistniał. To drugi najpowszechniejszy powód odbycia podróży w czasie – złudne przekonanie, iż wiemy lepiej. Pozorne poczucie władzy nad losem swoim i cudzym, karmione naszą nabytą umiejętnością przekraczania bariery czasu. W końcu nie po to dano nam możliwość napisania historii na nowo, żeby zawieść oczekiwania Wszechświata.

fot. „Dark” / materiały prasowe Netflix

Straszne to musi być brzemię, ale kto chociaż przez chwilę nie chciałby go nieść? Rzeczywistość, w której możemy zmieniać przeszłość to fantazja tworzona przez ludzi, którzy kiedyś zbyt długo wierzyli w ten „jednostkowy punkt załamania”. Rozumiejących prawa rządzące światem na tyle klarownie, żeby widzieć efekt motyla w praktyce, ale na tyle zapatrzonych we własną sprawczość, by rościć sobie prawa do poprawiania historii. Kiedy Cooper pod koniec Interstellar orientuje się, iż musi dopełnić pętlę czasową aby uratować ludzkość, oznajmia, iż nie przysłali go tutaj, aby zmienił przeszłość. choćby gdyby jakimś cudem udało mu się wyrwać z hipersześcianu, to wszystko już się wydarzyło i zaprowadziło go do miejsca, w którym powinien się znaleźć. Z przeszłości możemy się tylko uczyć, a próba jej zmiany przysłoni wyłącznie oglądać na przyszłość. Czy chcecie czy nie, wszystko dzieje się po coś. Nazwijcie to determinizmem, Przeznaczeniem, biedacoachingiem, jak chcecie. Faktem jest, iż jedyne co możecie zmienić w przeszłości, to wasz pogląd na nią. W końcu zasada samospójności tak zakłada.

Nie bez powodu od kilku lat sam pracuję nad scenariuszem filmu o podróży w czasie. Ba, z tego samego powodu napisałem poniższy tekst (oraz po to by zachęcić Was do wzięcia udziału w Octopus Film Festival). Bo przez cały czas muszę godzić się z faktem, iż nie jestem w stanie cofnąć czasu. Że pomimo przeczącej logice więzi, jaka łączy mnie z konkretnymi miejscami, przedmiotami i osobami, nie zmienię tego co zaszło. Nie odbędę już ostatniej rozmowy, nie odwiedzę kogoś przed jego odejściem, nie powiem tego co powinno zostać powiedziane. Znam współrzędne geograficzne tego miejsca i konkretną datę, ale nie zastanę tam już dawnego siebie. Mogę ślepo wierzyć, iż tak jak Jonas i Martha byliśmy dla siebie idealni, ale i bez mojej wiary czas pędzi do przodu. Zostaje tylko poddać się entropii, dywagować na temat linearności przepływu czasu i usiąść przed ekranem, oglądając zmagania podobnych mi ludzi, którzy też porwali się na własnoręczne przepisywanie praw fizyki. Trzeba rozstać się z tą nadzieją, ale nie mów mi dlaczego i pocałuj mnie na pożegnanie.

21.02.1996 – 27.06.2017

Korekta: Magda Wołowska


Tekst powstał w ramach patronatu medialnego nad Octopus Film Festivalem 2025

Idź do oryginalnego materiału