Moja córka Hania to prawdziwa żywiołowa dusza. Wychowywaliśmy ją z mężem w ciszy i spokoju, w naszym domu na podwarszawskim Ursynowie nigdy nie było krzyków ani kłótni. Ale Hania odziedziczyła charakter po mojej matce – wybuchowy, głośny i uparty. Babcia zawsze postawiła na swoim, potrafiła się obrazić o byle co i nie słuchała nikogo. Hania, choć jej nie znała, jak w lustrze odtwarza jej zachowanie. I to złamało mi serce.
Hania nie znosi krytyki. Wszelkie rady trafiają jak groch o ścianę, a czasem wręcz przyjmuje je z wrogością. Przez lata próbowaliśmy z mężem jakoś ją ogarnąć, ale nasze rozmowy i zakazy spełzały na niczym. Już w przedszkolu nauczyła się manipować ludźmi, osiągając swoje z anielskim uśmiechem. Zawsze słyszała tylko to, co chciała, a nie to, co powinna. Każda uwaga raniła ją, wywołując płacz i histerię. Okres dojrzewania był dla nas istnym piekłem. Bałam się, iż wpadnie w złe towarzystwo, zacznie palić albo, nie daj Boże, zajdzie w ciążę. Na szczęście nic takiego się nie stało, ale nerwy zjedliśmy do cna.
Kiedy Hania skończyła szkołę, oznajmiła, iż jest dorosła i wyprowadza się. Spakowała plecak i z koleżanką wynajęła mieszkanie w centrum Warszawy. Studia olała, bo uznała, iż zarabianie pieniędzy jest ważniejsze. Dwa lata prawie się nie widywaliśmy. Rzadko odbierała telefon, nigdy nie przyjeżdżała. Starzałam się z niepokoju, każdej nocy wyczekując telefonu ze szpitala czy policji z jakimiś strasznymi wieściami. Aż w końcu coś się zmieniło. Hania zaczęła wpadać do nas w weekendy – najrzadziej, potem coraz częściej. Piliśmy herbatę, omijaliśmy przeszłość szerokim łukiem, a ja miałam nadzieję, iż burza minęła.
Próbowałam nauczyć ją gotować, pokazywałam, jak ogarnąć dom, ale uczyła mnie krótko: „Samam se poradzę!”. niedługo wyszło na jaw, iż Hania ma chłopaka – Krzysztofa. Spokojny, dobroduszny, potrafił ugasić jej wybuchy, zamieniając kłótnie w żarty. Przy nim Hania wydawała się szczęśliwa i zrównoważona. niedługo wzięli ślub, a ja odetchnęłam z ulgą, myśląc, iż córka wreszcie dojrzała. Jakże się myliłam.
Ich małżeńska idylla trwała zaledwie kilka miesięcy. Hania wróciła do swojej natury. Po każdej awanturze z Krzysztofem przybiegała do nas i zostawała na noc. Wiedząc, jak nienawidzi rad, milczałam, obserwując z boku. Pewnego dnia przysięgła, iż już nigdy do niego nie wróci. Po dwóch dniach godzili się, jakby nigdy nic. Trzymałam język za zębami, bo bałam się spłoszyć jej kruche szczęście.
Ale cierpliwość Krzysztofa nie była nieskończona. Pewnego dnia, gdy Hania wróciła do domu po kolejnej kłótni, znalazła liścik. On wyprowadził się, proponując rozwód. Tego dnia córka wpadła w prawdziwą histerię. Nie dość, iż mąż ją zostawił, to jeszcze w pracy wyleciała. Przez dwa tygodnie opiekowałam się nią jak niemowlęciem: gotowałam, rozmawiałam wieczorami, starałam się odwrócić jej uwagę. Ale pewnego dnia, wchodząc do mieszkania, zobaczyłam Hanię z walizką w ręku.
„To wszystko twoja wina!” – rzuciła się na mnie od progu.
„Dzień dobry, kochanie. Dlaczego się pakujesz? Co ja zrobiłam?” – zapytałam zdezorientowana.
„Ty jesteś winna, iż Krzysztof mnie zostawił! Widziałaś, jak mnie znosił, mogłaś coś powiedzieć!” – wrzeszczała.
„Nigdy nie słuchałaś moich rad, zawsze mówiłaś, iż sama wiesz lepiej” – przypomniałam.
„A ty próbowałaś raz i tylko patrzyłaś, jak mój związek się rozpada!” – Hania nie oszczędzała słów, każde kłuło jak nóż.
„Nie mów tak! Nie jestem winna waszym kłótniom. Jesteście dorośli, sami decydowaliście. Co ja mam z tym wspólnego?” – broniłam się.
„Oczywiście, ty nigdy nie jesteś niczemu winna! Dzięki za tę twoją „pomoc”! Miałam rację, gdy wyprowadziłam się po szkole. Szkoda, iż w ogóle wróciłam!” – wrzasnęła i wyleciała za drzwi, trzasnąwszy nimi tak, iż szyby zadrżały.
Zostałam w ciszy, kompletnie wstrząśnięta. Przez te wszystkie dni otaczałam ją troską, nie wtrącałam się, tak jak chciała. A w jej oczach ja jestem źródłem wszystkich błędów. Moja dziewczynka wciąż nie dorosła, wciąż szuka winnych swoich niepowodzeń. Serce pęka, gdy myślę, iż uważa mnie za złą matkę. Ale mam już dość przekonywania jej. To jej życie – niech robi, co chce. Tylko dlaczego to tak boli?