Patrząc w otchłań

filmweb.pl 5 miesięcy temu
Jest w filmie Szymona Gonery scena, w której bohaterowie trafiają do parku rozrywki pełnego gadżetów z popularnych filmów. Jedna z postaci spogląda na sławnego DeLoreana, charakterystyczny samochód z "Powrotu do przyszłości". Auto jest podświetlone, efektownie błyszczy. Filmowa postać patrzy na nie. Samochód zdaje się spojrzenie odwzajemniać. I nic. Absolutnie nic z tego nie wynika. Jest to dla "Wieczoru kawalerskiego" emblematyczne o tyle, iż filmowa całość składa się z licznych scen, których znaczenie w podobny sposób owiane jest nieprzeniknioną tajemnicą. My patrzymy na nie. One jakby na nas. Wpatrujemy się w nie jak w otchłań, która z równym zainteresowaniem spogląda nam w oczy.

Z ust bohaterów padają dziesiątki filmowych tytułów. Od "Tajemnicy Brokeback Mountain" do, rzecz jasna, "Pulp Fiction". Jakby reżyser próbował wymienić wszystkie, które kiedykolwiek oglądał. I aż dziw, iż nie wyciągnął z tych niejednokrotnie świetnych tytułów żadnej lekcji. Dzięki tej erudycyjnej lawinie może po prostu chciał poczuć się jak Quentin Tarantino. Choć odrobinę. Ale to tyle jeżeli chodzi o podobieństwa do Amerykanina. No, może jeszcze gatunek. Bo obaj lubią kręcić filmy o pistoletach, gangsterach i przemocy. Ale tylko jeden z nich potrafi. Drugiemu z trudem przychodzi choćby naśladowanie.

Mateusz Banasiuk

I równie trudno zrekonstruować wymyśloną przez twórcę fabułę. Pierwsze minuty bowiem przebiegają w tempie błyskawicy. Jakby kleił je montażysta, który ukradł bohaterom woreczek z koksem. Niby padają jakieś słowa, ktoś traci pracę, ktoś inny kradnie na moment samochód po to tylko, by za moment go zwrócić, ale trudno cokolwiek zrozumieć, a tym bardziej pojąć sens. Może dlatego, iż główny bohater i narrator zaczyna snuć swoją opowieść z lufą w ustach. Całkiem trzeźwo zauważa, iż w takiej sytuacji można mówić jedynie samogłoski. To już coś. Mamy jakiś trop. Może fakt, iż trudno połapać się w tej bełkotliwej historii bierze się z faktu, iż opowiada ją facet z gnatem w przełyku.

Gdy tempo zwalnia lądujemy na tytułowym wieczorze kawalerskim. Takim wziętym wprost z fantazji nastolatków, którzy naoglądali się zbyt wielu filmów dla dorosłych. Zatem jest worek koksu, cysterna alkoholu i panie do towarzystwa, które niby miały wykonać jedynie erotyczny taniec, ale w sumie, gdy przyszły pan młody czy jego świadek poproszą o coś więcej, to żadna nie odmówi. W tym całym zamieszaniu są jeszcze Mario (Mateusz Banasiuk) i Kinga (Joanna Opozda), którzy niby mają być postaciami pierwszoplanowymi, ale za bardzo nie wiadomo czemu. Reżyser nie poświęca ani jednej sceny, by przybliżyć te postacie. Mario organizuje całość, by przypodobać się panu młodemu, który jest jego szefem, a jednocześnie poderwać Kingę. Pomysł ma na to pierwszorzędny, proponuje jej bowiem 20 tysięcy złotych za wykonanie na imprezie… striptizu. A ona ostatecznie musi się zgodzić, bo właśnie zapukał do jej drzwi komornik, próbujący ściągnąć należność za pożyczkę wziętą przez jej matkę.

Joanna Opozda

Jest to scenariuszowy chwyt równie przebiegły, jak wprowadzenie do opowieści trójki gangsterów. Oprócz tego, iż znają Maria, nie wiadomo o nich nic. I tak pozostanie niemalże do samego końca. I to mimo, iż reszta bohaterów jest równie skołowana jak widownia. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował. Ważne, iż jest gangus z wielkim gnatem i jeszcze większym tatuażem na twarzy, który myśli, iż należy do rodziny Corleone, bo uwielbia chwytliwe powiedzonka i pozuje na mafiosa z klasą. Fabuła leci do przodu, minuty mijają. I metraż się zgadza. By wypełnić czas, twórcy wprowadzają kolejne "atrakcje". Na przykład jeden z bandytów porywa dziewczynę i próbuje ją torturować. Ot tak, czemu nie. Jedni w tym czasie grillują, inni spółkują, a on bawi się kombinerkami. Jest to równie angażujące, przekonujące i ekscytujące, jak scena, w której pan młody i świadek ni stąd ni zowąd zakładają rybackie kapelusze i idą łowić ryby.

Ale to i tak nie ma większego znaczenia. Bo nie o żadne tortury, o żadne ryby, gangsterów czy w ogóle fabułę tu chodzi. Nie trudno zauważyć, iż cały film powstał tylko i wyłącznie dla trzech scen. Na wieczór kawalerski wyjeżdżają trzy dziewczyny i każda z nich ma wykonać erotyczny taniec. Zgadnijcie, które trzy fragmenty mają szczególne miejsce w całej opowieści, są wyjątkowo celebrowane i dostały szczególnie wiele czasu. Fakt ten od razu zdradza, pod jaką widownię film nakręcono. A z nagimi kobietami rymują się gangsterzy w garniturach, szybkie samochody, strzelaniny i szowinistyczne żarty, którymi całość jest obficie posypana. Bo między tańczeniem, strzelaniem i ściganiem bohaterowie gadają. Niestety najczęściej o miejscu kobiet w dzisiejszym świecie, feminizmie i ogólnie upadku cywilizacji. Słowo na "f" przechodzi przez gardło ze szczególnym obrzydzeniem – także kobiecym bohaterkom. Gdy jedna z dziewczyn mówi, iż ona jest za tym, by kobiety zarabiały tyle co mężczyźni, od razu zaznacza, "ale żadną feministką nie jestem!". Czemu przytakuje osobnik męski, który jakże rezolutnie zauważa, iż "no tak, po prostu jesteś za równouprawnieniem".

Magdalena Perlińska, Rafał Zawierucha

I akurat to nie miało być żartem. Choć kto wie, bo choćby w podawanych z całkowitą premedytacją dowcipasach z długą brodą trudno dostrzec choćby kapki humoru. A, nie zapominajmy, "Wieczór kawalerski" z założenia miał być kryminalną komedią. Niestety za jedyny dobry żart twórców należałoby uznać zaangażowanie do roli bezwzględnego gangstera poczciwego Jana Wieczorkowskiego, któremu podmieniono głos i wrzucono na twarz wielkiego, złego wilka. Ale czego się spodziewać po twórcach, którzy by uratować komediowy potencjał swojego dzieła reżyserowali wpadki na planie, umieszczone na końcu filmu. Przyglądając się im, trudno jednak nie odnieść wrażenia, iż kilka one różnią się od tego, co ostatecznie trafiło do filmu.
Idź do oryginalnego materiału