Palaye Royale koncertem w Poznaniu odhaczyli półmetek trasy koncertowej Death or Glory Tour. Do tej pory amerykańsko-kanadyjska grupa mogła pochwalić się w mediach społecznościowych imponującymi zdjęciami i nagraniami ze swoich energetycznych występów. Nie mogłam jednak doszukać się tej werwy 22 listopada w Klubie Muzycznym B17.
Zdaje się, iż bracia Kropp bardzo upodobali sobie Polskę. Zaledwie z zeszłym roku Palaye Royale zagrali koncerty w Krakowie, Warszawie oraz we Wrocławiu. Teraz powracają do naszego kraju na 3 koncerty. Zespół zabrał ze sobą do Europy aż 3 openerów: Huddy’ego, I See Stars oraz Hot Milk.
Grupa odbyła niedawno największy koncert w swojej karierze – słynna arena w Wembley została wypełniona po brzegi. Właśnie chyba tego potrzebują Palaye Royale, żeby przeprowadzić epickie show. Stosunkowo duża przestrzeń i solidna konstrukcja to aspekty, które wokalista zespołu wykorzystuje perfekcyjnie. Najbardziej lubiane przez fanów sekwencje to surfowanie po tłumie w pontonie i wspinanie się po metalowych konstrukcjach pod sam sufit. W Poznaniu ponton również wypłynął, ale przed nim swoje żale na temat klubu zdążył wylać gitarzysta zespołu.
Chyba ze 3 razy usłyszałam, jak Sebastian Danzig mówi, iż „ten lokal go wkurza”. Muszę niestety przyznać mu rację, bo to właśnie Klub Muzyczny B17 pozbawił mnie większej przyjemności z tego koncertu. Miejsce zaprojektowane jest tak specyficznie, iż na stojącą w rogu sali scenę ciężko znaleźć dobry widok. Sama przesuwałam się po łuku kilka razy, żeby cokolwiek zobaczyć, a z każdym moim posunięciem było tylko gorzej. Ostatecznie się poddałam i na bisie podziwiałam już tylko słup zasłaniający scenę.
Szkoda, iż mój zapał tego wieczoru progresywnie malał, bo zespoły rozgrzewające widownię przed Palaye Royale naprawdę dawały radę. Początkowo podchodziłam do tych występów sceptycznie – 3 dodatkowe sety na nogach to nie jest coś, na co mam ochotę, śpiesząc się na koncert po dniu na uczelni. Z tego właśnie powodu nie udało mi się dotrzeć na Haddy’ego, jednak 2 późniejsze zespoły zobaczyłam. Z drugiej strony miło, iż gwiazdy zespołu dają swoim fanom szansę na zapoznanie się z muzykami, którzy wpasowują się w ich klimat. Nie będę ukrywać, iż Hot Milk spodobali mi się ostatecznie bardziej niż sami Palaye Royale.
Półgodzinne występy supportów minęły jednak szybko, a równo o 21:00 na scenę weszli Palaye Royale. Co tu dużo mówić: tłum od razu poderwał się do zabawy. Zamiast członków zespołu zobaczyłam las rąk, ochoczo ruszający się do otwierającej wieczór piosenki Nightmares. Przez około półtoragodzinny koncert rozbrzmiewały zarówno kawałki z najnowszej płyty zespołu, jak i starsze hity. Najwięcej euforii sprawiły fanom wykonania Dying in a Hot Tub, Lonely i Mr. Doctor Man, które od lat cieszą się ogromną popularnością.
Nie da się odmówić ogromnego przywiązania fanów do zespołu. Sala wypełniona była osobami w koszulkach Palaye Royale, a niektórzy z nich mieli choćby przygotowane specjalne banery. Członkowie zespołu także nie stronili od kontaktów z publicznością – niejednokrotnie wchodzili w tłum, przechadzając się spokojnie z gitarą czy zwyczajnie przytulając się z fanami po zakończonym koncercie.
Mimo wszystko czułam jakiś dystans. Spodziewałam się szaleństwa i energii, których nie poczułam. Odniosłam wrażenie, iż zespół też był już trochę zmęczony. Remington Leith dawał od siebie naprawdę dużo – domyślam się, iż utrzymywanie się nad głowami ludzi w połączeniu ze śpiewem nie jest łatwym zadaniem. Może właśnie dlatego siła bijąca od nagrań z płyty gdzieś opadła.
Warto wspomnieć, iż w dniu poznańskiego koncertu swoje urodziny obchodził najmłodszy z braci, a zarazem perkusista zespołu – Emerson Barret. Muzyk nie był jednak obecny podczas występu, ponieważ od jakiegoś czasu jest na przerwie związanej z pogorszeniem się jego stanu psychicznego. Zastanawiam się, czy ten fakt nie wpłynął negatywnie również na pozostałych braci. Nie da się ukryć, iż przez cały czas silnie przeżywają śmierć swojej mamy. Zresztą wykonana przez nich piosenka Fever Dream, dedykowana właśnie Stephanie Rachel, była najbardziej emocjonalnym momentem wieczoru. Fakt, iż mimo wszystko zespół ma siły do koncertowania, zasługuje na uznanie.
Z przykrością stwierdzam, iż nie czuję satysfakcji po tym koncercie. Liczyłam na to, iż będę mogła się wyszaleć, a skończyłam oparta o ścianę. Było głośno, trochę brawurowo, ze sceny leciały iskry, ale zabrakło „tego czegoś”. choćby konfetti na nas nie spadło… nie licząc kilku kawałków bibuły, które raz po raz opadały powoli z sufitu.
Wierzę jednak w to, iż prawdziwi fani Palaye Royale spędzili ten czas dobrze. Być może nie dostrzegłam zbyt wielu szczegółów na scenie, za to euforia i emocje na twarzach publiczności już tak. jeżeli chcecie na własnej skórze przekonać się, jak zespół wypada na żywo, to musicie się pośpieszyć. Bilety na Gdańsk i Wrocław powoli się wyprzedają. Wejściówki można kupić na stronie organizatora LiveNation.pl.