Ostatnie schronienie. Opowieść o jednej ławce i jednym złamanym życiu
Południowe słońce leniwie chyliło się ku horyzontowi, rozlewając złociste światło po zapylonych alejkach. Na skraju zadbanego podwórka, odgrodzonego wysokim metalowym płotem, pod potężną koroną kasztanowca siedział Jan Kowalski. Uwielbiał tę ławkę — pierwsza od budynku, z doskonałym widokiem na cały teren. Tu był kronikarzem opuszczonych dusz, świadkiem każdego szelestu, każdego nowego auta, każdego przybycia.
Oparł się o oparcie, wyciągając przed siebie nogi. Ciepły wiatr igrał z jego siwymi włosami jak psotny chłopiec. Miał zamknięte oczy, ale słuch pozostawał czujny. Natychmiast wychwycił ciche syczenie hamulców za kratami.
Przymrużył powieki i spojrzał w stronę ulicy. Za przyciemnionymi szybami luksusowego samochodu nic nie było widać. Po chwili otworzyły się tylne drzwi, a na chodnik wytoczył się pulchny, lśniący mężczyzna w skórzanej kurtce. Poderwał do bagażnika, wyciągając dwie torby.
— No, mamuś, wychodzimy… Już jesteśmy, popatrz, jakie tu ładnie — mówił z wymuszonym entuzjazmem, zaglądając do wnętrza.
Za nim, szurając butami i opierając się na lasce, wyszła starsza kobieta. Niska, przygarbiona, o napiętej twarzy. Matka.
— Synku, weź te torby i chodźmy do recepcji… Muszę jeszcze gdzieś wpaść — dodał, choćby na nią nie wykręcając.
— Mamo, nie marudź, brakuje mi czasu — burknął już poirytowany, zatrzaskując bagażnik.
Jan uśmiechnął się lekko w stronę ust. „No tak, nowy lokator… kolejna dusza porzucona jak niepotrzebny grat”. Serce jak zwykle ściśnęło się, a on instynktownie sięgnął po tabletkę do kieszeni.
Kilka minut później drzwi recepcji zatrzasnęły się. Mężczyzna wyskoczył na zewnątrz, wcisnął się do auta i odjechał, choćby nie oglądając się za siebie. Samochód zniknął za rogiem.
Jan przymknął oczy. Przeszły mu przez głowę wspomnienia — Marysia, jego Marychna, jeszcze żywa, jeszcze szepcząca coś czule o poranku. Zawsze razem, wszystko dzielili pół na pół. choćby marzyli, iż jeżeli już umierać, to tego samego dnia.
Ale pewnego ranka obudził się i zobaczył jej oczy — szeroko otwarte i nieruchome.
Świat się zawalił. Nie jadł, nie palił w piecu. Leżał w zimnie i ciszy, aż sąsiadka przyszła i telegrafem wezwała syna.
Syn przyjechał drugiego dnia.
— Tato, nie bierz za dużo, wszystko kupimy. Zamieszkasz u mnie, w pokoju gościnnym — przekonywał, pakując ojcowskie rzeczy do torby.
— Pomożesz zdjąć ramkę z Marysią — tylko tyle poprosił Jan.
— Po co ci to? — westchnął syn, ale widząc wzrok ojca, posłusznie się zgodził.
Synowa przywitała go zmrużonymi oczami i zaciśniętymi ustami.
— Wojtek, no zrozum… nie mogłem go tam zostawić! — szeptał syn w kuchni.
— A moim gościom każesz spać pod łóżkiem?! — syczała kobieta. — Dom opieki nie przyszedł ci do głowy? Kto się nim zajmie? Ja? Ani dnia, jasne?
Jan wszystko słyszał. Wyszedł do przedpokoju, oparł się o futrynę:
— Synku, ona ma rację. Przygotuj dokumenty. Zgadzam się na sprzedaż domu. Tylko się nie kłóćcie, proszę.
— Widzisz! — ucieszyła się synowa. — Rozsądny człowiek. A ty uparty jak twój dziadek. Proszę, panie Janie, omówimy szczegóły.
Wstrząsnął głową, jakby strząsał przeszłość. Otworzył oczy i powoli podniósł się z ławki. Noga znowu bolała, ale ruszył w stronę budynku — zobaczyć, gdzie ulokowano nową.
Kobieta siedziała na krześle przy ostatnich drzwiach. Mała, schludna, w chuście, którą raz gniotła w dłoniach, raz starannie prostowała. Starała się zachować spokój, ale usta jej drżały.
— No, z nowym lokum… — niepewnie zaczął Jan. — Nazywam się Jan. A pani?
— Zofia… Stanisławówna — szepnęła.
— Z własnej woli czy…? — cicho zapytał, ale jego wzrok mówił: „Rozumiem”.
— Z własnej, z własnej. Syn u mnie ważny, wnuk na prawo się uczy. Wszystko mamy, dobrze nam — mówiła, jakby broniąc się przed światem.
„Tak, tak” — pomyślał Jan. „Przywieźli, zostawili, jak szmatę. A ona: «wszystko dobrze». Tylko matczyna miłość potrafi tak łgać, by chronić swoje dzieci.”
— Ja tu tylko na chwilę… Trochę posiedzę i mnie zabiorą. Nie umiem bez zajęcia. Bez nich nie dam rady, nie dam…
Łzy napływały jej do oczu, ale uparcie je połykała. Jan wstał:
— Wszystko będzie dobrze. Poczekaj trochę. Pójdę, przejdę się przed snem…
Nie odwrócił się. Nie potrafił.
Nazajutrz na korytarzu panował ruch. Sąsiad z sali rzucił obojętnie:
— Nową wynieśli. Nie wytrzymała. Serce, mówią.
Jan usiadł z powrotem na łóżku, odwrócił się do ściany. W ciszy.
— Odpocznij, biedaczko… Dobra była. Niech ci ziemia lekką będzie, Zofio Stanisławówno — wyszeptał, żegnając się i zaciskając powieki.
A za oknem zaczynał się nowy dzień. Słońce nieśmiało muskało parapety, jakby przepraszając, iż oświetliło świat, w którym porzuconych jest teraz o jedną duszę więcej.