Opolska dekoratorka: Z rekwizytów, tła i detali tworzę filmowe życie

opolska360.pl 5 miesięcy temu

– To może niejako po kolei: czym się zajmuje scenograf, dekorator w filmach, serialach?

– w tej chwili pracuję jako dekoratorka wnętrz. Przygotowania z ekipą zaczynamy czasami trzy, cztery miesiące przed planowanymi zdjęciami. Spotykamy się z reżyserem i omawiamy nasze pomysły na scenografie i dekoracje. Tak samo jest z ludźmi od kostiumów, charakteryzacji, itd. Moja praca zaczyna się na etapie czytania scenariusza. Wówczas wypisujemy wszystkie obiekty i miejsca, w których będzie się coś działo. Zastanawiamy się, czy np. musimy budować, czy „wystarczy” znaleźć odpowiednią lokalizację, jak powinna wyglądać w środku. Mam na myśli urządzanie wnętrz: od wyboru mebli, tkanin, oświetlenia po małe rekwizyty jak kubki, miski, „durnostojki”, obrazki. Na przykład, gdy kręciliśmy „Kleksa” wiele rzeczy trzeba było zaprojektować i zlecić wykonanie. I wówczas wyceniam koszt, a następnie analizuję budżet i w jego ramach staram się odpowiednio rozłożyć środki. Tak, iż oprócz umiejętności artystycznych, dobrze jest odpowiednio liczyć (śmiech).

– Czyli twoja praca to nie tylko sztuka, ale i budżety, analizy… Proza życia.

– Od tego się zaczyna w ogóle rozmowy o danym projekcie, bo pomysły bywają piękne, ale jeżeli budżet jest mały, to wiele pomysłów jest niemożliwych do wykonania, a przynajmniej nie w takiej skali, jak się zakładało na początku. I wtedy czasami trzeba coś zmienić, choćby koncepcję budowy scenografii albo próbować nagrać ją inaczej, tak, żeby np. nie budować 360 stopni, a tylko jedną ścianę.

– Co sprawiło, iż wybrałaś ten zawód? Kiedy to „poczułaś”? Pytam też, bo ty akurat ukończyłaś studia od razu dedykowane tej profesji.

– Skończyłam scenografię na ASP w Krakowie, a wcześniej w Opolu Liceum Plastyczne i tam uczył nas m. in. Leszek Ołdak, który odkrywał przed nami tajniki scenografii filmowej i teatralnej. Co ciekawe, byłam w klasie z Agnieszką Żulewską. Siedziałyśmy w jednej ławce i teraz się śmiejemy, iż musimy w końcu spotkać się na planie. Myślałam też wtedy trochę o architekturze wnętrz, ale trzeba byłoby wówczas tworzyć coś z reguły „życiowego”. A film daje możliwość bardziej plastycznej realizacji, po prostu można się wyszaleć (śmiech). Ja mam takie podejście, iż gdy się opowiada czyjąś historię, to wnętrze, gdzie ten bohater funkcjonuje, ma być z nim w pewien sposób połączone, od razu powinno się poczuć, kim on jest. Ma być tam „jego życie” i o nim opowiadać, a nie być tylko ładnym tłem.

Fot. Mirosław Sosnowski

– Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii obowiązków…

– Jestem częścią ekipy scenograficznej. Przeważnie pion scenografii tworzą: główny scenograf, do tego drugi scenograf, grafik, asystent scenografa, jeden bądź dwóch dekoratorów, to zależy od skali produkcji. Z dekoratorami ściśle współpracują rekwizytorzy, zajmują się wspólnie urządzaniem wnętrz, szukaniem odpowiednich elementów wystroju. A już na samym planie są scenograf planowy i rekwizytor planowy. Bywa, iż jest już kamera, światło, wchodzą aktorzy i okazuje się, iż fotel i szafy, które wcześniej pasowały idealnie, nagle totalnie przeszkadzają i należy to przearanżować. I ci planowi dbają o to, żeby to zawsze wyglądało dobrze.Do tego też często na planie coś się nowego rodzi, trzeba reagować na bieżące sytuację, w związku z czym przygotowujemy tzw. backup. Tak, by scenograf planowy, który też jest przecież osobą kreatywną, był w stanie stworzyć coś na miejscu. Zatem im lepiej ten plan jest przygotowany wcześniej, tym łatwiej potem idzie.

– Czyli nie jesteś cały czas na planie?

– Najczęściej musimy kontrolować po prostu, co się tam dzieje. W trakcie zdjęć pojawiam się np., gdy są jakieś ważniejsze zmiany. Albo większe sceny, typu wielka uczta. Wówczas trzeba dopilnować wielu rzeczy. Coś przebudować, przestawić, przygotować, dodać albo ująć. Niestety, najczęściej takie prace wykonuje się w nocy, bo w dzień są zdjęcia. Dlatego to dość wymagająca praca czasowo i bywa męcząca fizycznie. Na ogół podczas zdjęć przygotowujemy już następne obiekty, na kolejne dni zdjęciowe.

– Kto wprowadza w życie twoje pomysły? Sama, czy masz podwykonawców?

– Przeważnie rzeczy, które projektuję, zlecam komuś do wykonania. o ile jednak jest trochę więcej czasu, bardzo lubię sama fizycznie coś stworzyć. Sprawia mi olbrzymią euforia wykonanie jakiegoś małego rekwizytu lub elementu wystroju, np. lalki lub namalowanie obrazu.

Urządzanie obiektów do serialu „Sexify”/Fot. Zosia Lubińska

– Wolisz mieć gotową wizję czy wolną rękę?

– Na pewno ta druga opcja jest fajna, o ile możesz poszaleć i samemu coś zaproponować, choć zawsze ten szkielet jest. To nie jest tak, iż nic nie wiesz, bo zawsze scenariusz ma swoje didaskalia. Niemniej, to jest przyjemne, kiedy możesz zaproponować coś od siebie, jakieś rozwiązanie, czasem choćby praktyczne, na daną scenę. Bo na tym to też polega.

– Często masz tak, iż wchodzisz do jakiegoś pomieszczenia rozglądasz się po wnętrzu, albo skupiasz się na jego elemencie i zastanawiasz się jakby to „zagrało”?

– Często. Mam choćby taki specjalny folder, w którym zbieram zdjęcia, zrobione, kiedy gdzieś szłam lub jechałam i zobaczyłam coś, co mnie zaciekawiło i pomyślałam, iż to wykorzystam potem do pracy. Mogą to być zarówno budynki, jak i ich wnętrza. choćby jakieś dziwne mazy lub pęknięcia na ścianie, jakaś interesująca jej struktura. Albo widzę jakąś dziwną konstrukcję zbudowaną z różnych warstw. Coś pozornie brzydkiego, ale czuje, iż może to mi się przydać, bo filmowo to bardzo fajnie wygląda. Wtedy robię zdjęcie. Staram się nie odpuszczać, bo już kiedyś miałam taką sytuację, iż zobaczyłam budowlę, która bardzo mi się spodobała. I postanowiłam wówczas, iż zajmę się tym, jak będę wracać za parę dni, po czym to wyburzono.

Czasami też przeglądam portale związane z wynajmowaniem mieszkań, bywają kopalnią szalonych pomysłów, nietuzinkowych rozwiązań ich właścicieli. I robię z tego wszystkiego pewnego rodzaju bazę, z której sobie potem korzystam. Myślę, iż kluczem wykreowania dobrej dekoracji jest wprowadzenie do niej „życia”, tak by była miejscem czyjegoś istnienia, a nie jedynie martwym wnętrzem. Takie drobiazgi jak np. ktoś coś przechowuje, upycha gdzieś lub specyficznie ustawia, „zabrudza” przestrzeń, indywidualizuje ją.

– Co cię najbardziej inspiruje?

– Obserwowanie ludzi, lubię patrzeć jak żyją, jak się ubierają, jak urządzają przestrzeń wokół siebie. To też się potem przydaje. Czytam scenariusz, zastanawiam się, jaka ta osoba jest i w pamięci szukam czegoś, co widziałam wcześniej. Bywa i tak, iż współczesną rzecz przekładam na język filmu historycznego, ale używając innych materiałów. Np. inspiruje mnie ktoś, kto zbiera klocki lego, ale w filmie są inne czasy, więc zbiera kamienie i patyki.

– Zdarzało ci się wykorzystywać elementy niezgodne z epoką, ale wzbogacające wizualnie opowiadaną historię?

– W „1670” robiliśmy tak z premedytacją. Każdy miał na to zgodę, a wręcz było to rzeczą oczekiwaną (śmiech). Żeby coś wymyślić, czego nie ma w scenariuszu, a mogłoby się pojawić, jak np. coś, co sugerowało telefon komórkowy. W scenariuszu mieliśmy opisane, iż najstarszy syn Jana Pawła patrzy w kółko na jeden obrazek z muzykami. I wymyśliłam, by on to sobie przesuwał na korbce, by przywodziło to na myśl scrolowanie Instagrama. Takich rzeczy było sporo w tej produkcji, każdy gdzieś tam dawał coś od siebie. Wiele rzeczy wychodziło w trakcie burzy mózgów. Jak koło ratunkowe w kształcie kaczki zrobione z siana przez naszego drugiego scenografa Mateusza Jareckiego.

– Czyli płynnie możemy przejść do „1670”. Reżyser Kordian Kądziela zdradził mi, iż wieś z serialu powstała niemalże od podstaw. Skansen w Kolbuszowej był tylko bazą wyjściową dla ekipy scenograficznej, która wymyśliła i wybudowała całą infrastrukturę.

– Mówiąc o scenografii do „1670” wypada wymienić głównego scenografa, Mirosława „Miecia” Koncewicza, który całą tę wieś zaprojektował oraz Zosię Lubińską, z którą na pół dzieliłyśmy się projektowaniem dekoracji. Dwór Jana Pawła jest wybudowany od zera, a wieś została adekwatnie w większości też wybudowana. Wykorzystaliśmy parę chat przy jeziorze, ale były też miejsca, które na przykład nie pasowały nam ani historycznie, ani kolorystycznie. Na przykład zostawaliśmy tylko strzechę, a obudowaliśmy budynek dookoła, bo był bielony i przez to za jasny. Chcieliśmy mieć strukturę ziemistości. Od zera powstały chyba cztery budynki. A oprócz tego było mnóstwo drobnej architektury, takich dobudówek dla zwierząt czy na siano. Już nie wspomnę o tych wszystkich płotach czy ścieżkach.

– Rozumiem, iż praca na planie nie była taką zabawą jak oglądanie, ale chyba też nie była męczarnią.

– Było cudownie. Mimo tych wszystkich niskich czasami temperatur i błota na zmianę ze śniegiem, to z ręką na sercu i bez podlizywania się śmiem twierdzić, iż to była najlepsza całościowo ekipa, z jaką pracowałam. Każdy dodawał coś od siebie, byliśmy jednym organizmem. Czasami bywa tak, iż praca idzie dobrze, ale to tylko praca, a tu było tak, iż wszystko miało nie tylko ręce i nogi, ale i głowę oraz serce.

– Spodziewaliście się aż takiego sukcesu?

– Przyznam, iż gdy czytałam scenariusz, to od razu bardzo mi się spodobał i dawno się aż tak nie śmiałam. Czułam, iż o ile się to dobrze zrobi, to może wyjść z tego coś pokroju filmu „Miś” czy komedii, po których pewne zdania, sytuacyjne żarty, sceny stają się częścią życia i codziennych rozmów. choćby miałam podkreślonych parę cytatów. Kluczem do tego było chyba to, iż każdy podszedł do tego na serio i np. w naszej plastycznej koncepcji wychodziliśmy od wiedzy historycznej, staraliśmy się dowiedzieć wszystkiego na temat tego okresu.

Urządzanie łazienki Jana Pawła/Fot. Nils Crone

Szukaliśmy potem właśnie takich rzeczy, które można zmienić, zażartować z tego, stworzyć coś, co wtedy nie istniało, ale jest współcześnie, o czym już wspominałam. Wtedy jak np. dziewczyny od kostiumów zrobiły opaskę do biegania z żakardowej tkaniny. I gdy Jan Paweł pojawił się z tym na głowie, to wszyscy wiedzieli, co to jest i co będzie robił. To też była fajna zabawa, bo niektórych rzeczy nie było choćby w didaskaliach scenariusza, tylko mogliśmy po prostu sami od siebie coś dodawać. Było dużo śmiechu i czuliśmy, iż to idzie w naprawdę fajnym kierunku i może chwycić, ale chyba nie aż tak (śmiech).

– Mocno udzielałaś się też przy najnowszej wersji „Akademii Pana Kleksa”. Dekoracja wnętrz, lalki, obrazy. Było pole do wykazania się.

– Oj tak. To było bardzo duże przedsięwzięcie i też robiłam to na spółkę z drugą dekoratorką (Kasią Dobrowolską, za całość scenografii odpowiadała Daria Dwornik). Bo często urządzane były dwa obiekty naraz i to w dwóch różnych miastach. o ile chodzi o samą pracę, jaką miałam do wykonania, to było to chyba marzenie każdego dekoratora. Bo jak się robi takie stricte historyczne kino, to oczywiście możesz stworzyć przepiękne rzeczy, ale to jest jakby wszystko zamknięte w jakimś kluczu tego okresu. A te wszystkie filmy bardziej abstrakcyjne, wymagające stworzenia czegoś zupełnie nowego, to jest coś, co po prostu uwielbiam. Bo po przeczytaniu scenariusza możesz usiąść, zamknąć oczy i zacząć wyobrażać sobie jakieś magiczne sprzęty. Zastosowania tkanin do czegoś zupełnie innego niż to jest normalnie używane albo wręcz zaprojektować coś szalonego… To jest ta chyba najprzyjemniejsza część mojej pracy.

– Z drugiej strony tego typu produkcje coraz bardziej korzystają z różnego rodzaju technologii. Jak to wpływa na waszą pracę? Może być tak, iż za parę lat obejdą się bez was?

– Wydaje mi się, iż jest taka tendencja, iż najpierw ludzie się zachłysną czymś, przez co coś innego na chwilę zamiera, ale potem nagle jest wielki powrót. Jak choćby teraz przypominamy sobie o klasycznym rzemiośle czy ceramice. I w filmach też to jest. Oczywiście, są rzeczy, które wspaniale wyręczają np. ekipę postprodukcji i nie trzeba np. przejmować się tłem. A ekrany ledowe wyświetlą nocne miasto z migającymi oknami czy poruszające się chmury. Ale sam aktor wciąż łatwiej odnajduje się w przestrzeni takiej, która nie jest tylko krzesłem w zielonym bądź niebieskim tle. I lepiej jest mu trzymać w ręce coś, co naprawdę może ograć, niż potem zostanie to dopiero wbudowane.

– To może w takim razie scenografia tradycyjna będzie się uzupełniać z cyfrową?

– Myślę, iż to już się dzieje, w różnej skali. Czasami jest to „cyfrowe domalowanie” jednego elementu, a czasem kreowanie całych przestrzeni. W kinie futurystycznym albo takim, gdzie akcja się dzieje w odległej galaktyce i na potrzeby tego można stworzyć jakieś niesamowite przestrzenie, gwiazdy, planety, nie w makiecie, a wirtualnie, to jest naprawdę fajna i przydatna rzecz. Ale wydaje mi się też, iż już wybudowanie wnętrza pojazdu kosmicznego, po którym porusza się aktor, właśnie w kontekście tej przestrzeni, która potem jest dobudowana w komputerze, to chyba do tego dalej będziemy potrzebni.

– Na swojej artystycznej drodze próbowałaś też innych środków wyrazu, przede wszystkim animacji. Wrócisz jeszcze do tego?

– Na razie nie mam na to zbytnio czasu, gdyż jestem też mamą. Po studiach filmem animowanym zajmowałam się razem z mężem Mirkiem Sosnowskim. Robienie animacji musieliśmy totalnie zawiesić, bo to były animacje poklatkowe, a one wymagają mnóstwa pracy. Kilka minut robi się choćby przez parę miesięcy. Trzeba mieć na to osobną pracownię, przestrzeń, no i ten czas. Jeszcze jak mieliśmy jedno dziecko, to byliśmy w stanie jakoś to ogarnąć i choćby gdzieś wieczorami się temu poświęcić. Ale gdy urodziły się bliźniaki, to już absolutnie nie ma na to czasu. W ogóle bycie filmowcem i rodzicielstwo to bardzo trudne role do połączenia. Myślę sobie, iż jedno dziecko w naszej branży to jest maksimum (śmiech).

Czytaj także: 1670: będzie drugi sezon hitowego serialu, którego reżyserem jest Opolanin

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału