
materiały prasowe serialu „Andor”
Nie miałem swoich „Gwiezdnych wojen”. Gdy wychodziła oryginalna trylogia, nie było mnie na świecie. Chociaż mam niewyraźne wspomnienie usypiania w kinie na „Imperium kontraatakuje”, na które zabrał mnie mój kuzyn. o ile się nie mylę, musiała to być końcówka lat 90., kiedy „Star Warsy” ponownie wypuszczono w specjalnej edycji. Nie wciągnąłem się. Być może przez to, iż zacząłem od środka? A może dlatego, iż „Imperium…” jest po prostu słabe? (Kilka lat temu obejrzałem ponownie. Nie ruszyło mnie). Podobnie jak nowa trylogia Lucasa, na którą już załapałem się metrykalnie („Mroczne widmo”, „Atak klonów” i „Zemsta Sithów”).
I mimo szczerych chęci (figurka Jar Jar Binksa) pozostałem najdalej od odległej galaktyki, jak to było tylko możliwe.
Później, gdy pojawiły się kolejne spin-offy i sequele, też te telewizyjne, wydawało mi się, iż muszę odrobić za dużą pracę domową, by połapać się w fabule; zresztą czułem się za stary, żeby ekscytować się przygodami włochatego psa-olbrzyma, przydupasa Harrisona Forda i jemu podobnych. Ubolewałem jednak, iż nie mogę uczestniczyć w tym galaktycznym szaleństwie. Do czasu!
Tony Gilroy przejmuje stery
Kiedy w mediach pojawiła się informacja, iż Tony Gilroy (reżyser mojego ulubionego thrillera „Michael Clayton” i scenarzysta m.in. mocnej serii o Bournie) robi serial o (oczywiście mi nieznanym) Cassianie Andorze (genialny Diego Luna!), szpiegu z prequela „Nowej nadziei”, filmu „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” (polski tytuł brzmi koszmarnie, choć to prawie literalny przekład: „Rogue One: A Star Wars Story”) z 2016 roku, wiedziałem, iż coś jest na rzeczy. Film, chociaż wciągający, bo też skierowany raczej do dorosłej widowni, kończył się nie tylko kradzieżą planów superbroni Lorda Vadera, Gwiazdy Śmierci (zarówno Vadera, jak i jego broń kojarzyłem – nie żyję pod kamieniem), ale przede wszystkim (uwaga, spojler!) śmiercią Andora.

materiały prasowe serialu „Andor”
I choć „Gwiezdne wojny” i mesjańskie inklinacje idą w parze, tym razem jednak bohater nie miał być męczennikiem i wybrańcem (co prawie w pełni udaje się utrzymać w obu sezonach). Stworzenie serialu o losach kolesia, którego życie przedwcześnie kończy się śmiercią, wydawało się jednocześnie karkołomne (bo buduje dystans do postaci i świata) i bardzo pociągające (czy twórca dowiezie?).
Powinniśmy ozłocić Tony’ego Gilroya za pierwszy sezon „Andora”. Oglądając go, z łatwością można zapomnieć, iż Natalie Portman jako Amidala musiała flirtować z dzieckiem. Akurat w wypadku tego serialu zapomnienie to najlepsze, co możemy zrobić.
Nie ma tu mieczy świetlnych, wojowników ubranych w jezusowe szaty, irytującego Yody, a słowo Jedi, jeżeli się nie mylę, nie pada ani razu.

materiały prasowe serialu „Andor”
Gdyby się uprzeć, nie ma tu specjalnie postaci, których figurki chcielibyśmy mieć na półce. „Andor” to pełnokrwisty thriller, którego akcja (bywa, iż zasadnie zawrotna) może i dzieje się gdzieś tam w kosmosie, przed wydarzeniami z filmu sprzed blisko pięciu dekad, ale bohaterowie i bohaterki nie trącą myszką; ich motywacje są głęboko zakorzenione w naszym tu i teraz, a przez to bardzo aktualne. Przechodząc do sedna: drugi sezon produkcji Gilroya to sztos!
Wspaniałość „Andora”
Mniej wprawiony twórca mógłby zbyt nachalnie eksponować elementy fantastyki, ale w „Andorze” przestrzenie naprawdę wydają się zamieszkane — widownia bez trudu może ulokować swoje emocje. Każda z planet jest inna, ma charakterystyczne społeczeństwo, kulturę, język, a choćby jedzenie. Główny trzon narracyjny pozostaje znajomy. Serial kontynuuje eksplorację (ewoluujących) tematów przewodnich z pierwszego sezonu, m.in. jak przemytnik staje się buntownikiem szpiegującym dyktatorskie Imperium, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla Sprawy, stawia pytanie, co jest naszym wyborem, a co przeznaczeniem, ale też zastanawia się, jak gwałtownie możemy umościć się w faszyzmie, żeby móc piąć się po drabinie sukcesu.
Choć Cassian pozostaje tytułowym bohaterem, jego wątek w tym sezonie schodzi częściowo na dalszy plan. Jest jednym z wielu bojowników i bojowniczek o wolność.

materiały prasowe serialu „Andor”
Obserwujemy czołowego dowódcę szpiegów Luthena (Stellan Skarsgård) wraz z jego współpracowniczką Kleyą (Elizabeth Dulau); ocalałych z Ferrix, w tym Bix (Adria Arjona) – agentkę Luthena i kochankę Cassiana – którzy próbują ukryć się na planecie zajmującej się uprawą pszenicy; Syrila Karna (fantastyczny Kyle Soller), byłego funkcjonariusza Pre-Mor, który teraz pracuje jako imperialny biurokrata; Deedrę Meero (rewelacyjna Denise Gough), bezwzględną agentkę wywiadu, razem z Karnem tworzącą power couple i ścigającą rebeliantów ku chwale Imperium; jest wreszcie senatorka Mon Mothma (Genevieve O’Reilly), która w niedalekiej przyszłości stanie się liderką Sojuszu Rebeliantów.
Każda z tych postaci ponownie odegra znaczącą rolę na przestrzeni 12 odcinków (wypuszczanych w trójkach, które – wedle założenia Gilroya – tworzą coś na podobieństwo filmu), prowadzących do wydarzeń opowiedzianych w „Łotrze 1”.

materiały prasowe serialu „Andor”
Główna akcja – mam wrażenie – została osadzona na „pseudoeuropejskiej”, uciemiężonej planecie Ghorman, zachwycającej brukowanymi uliczkami, kawiarniami i domami mody, na nieszczęście posiadającej złoża minerałów potrzebne do budowy Gwiazdy Śmierci, a także prawdziwych patriotów i patriotki z ruchu oporu (mocna inspiracja, też wizualna, drugowojennym La Résistance). Zarówno postaci, jak i akcja zostają świetnie poprowadzone w scenariuszu do tego stopnia, iż mistrzowski odcinek ósmy na dobre zapisze się w telewizyjnych annałach.
„Andor” to też – a może przede wszystkim – sprzeciw wobec dyktatury i kolonializmu.
Oglądamy zakłamywanie rzeczywistości przez państwowe media, nazywanie ludobójstwa po imieniu zostaje wygwizdane na oficjalnym zebraniu senatu, ludzie są aresztowani choćby za najmniejszy sprzeciw wobec oficjalnych dekretów. Pod piórkami science fiction kryje się rzeczywistość, która coraz bardziej przypomina nasze tu i teraz. To moje „Gwiezdne wojny”.