Żaden ze mnie specjalista, choć od lat mam wrażenie, iż lwia część krajowej produkcji non-fiction cierpi na kilka przykrych syndromów. Wprzódy, najczęściej obsługuje ona próżne średnioklasowe gusta. Po wtóre, często opowiada o rzeczach, które nie interesują nikogo poza stałymi bywalcami mokotowskiego Nowego Teatru czy Hali Koszyki. Po trzecie wreszcie — nie ma ani zmysłu szczegółu, ani literackiego wyczucia, ani w ogóle charakteru. Wydawałoby się, iż w tej mierze Gorycz Anny Zawadzkiej mogłaby wnosić jakąś ożywczą energię. Mamy do czynienia z literackim reportażem o paciorkach fizycznej tyry w Berlinie, który stara się być jednocześnie czymś więcej. Czym dokładnie? Próbą autoetnografii, osobistym wyznaniem z trudów życia na przymuszonej emigracji, a także rachunkiem krzywd, wystawionym całemu niemieckiemu społeczeństwu i demokracji — podszytej ksenofobią i z trudem skrywanym rasizmem.
Narratorka Goryczy to młoda badaczka, która w obliczu braku perspektyw wyjeżdża za chlebem i konfrontuje się z brutalną rzeczywistością emigranta z Europy Wschodniej. Wszystko się zgadza, prawda? No właśnie nie do końca. Książka Zawadzkiej — profesorki w Polskiej Akademii Nauk, co wydaje się niebagatelne w kontekście narracji o byciu robotnicą na obczyźnie — zbudowana jest na topornych przeciwstawieniach, w ramach których krystaliczna narratorka bohatersko bierze na klatę całe zło zastanego świata. W trakcie lektury Goryczy nie sposób pozbyć się wrażenia instrumentalnego rozgrywania resentymentu klasowego. Niedługo przyjdzie czas, żeby rozwinąć te zdawkowe uwagi, a póki co na użytek „Orientów” powiem tylko tyle: dawno nie było książki, która tak bardzo rozczarowuje.
Anna Zawadzka, Gorycz
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025






