W Katowicach na przystanku Piotra Skargi wsiadam w autobus linii M3. Jest dosyć tłoczno, na ziemi siedzą dzieciaki z obitymi kolanami, którym wylał się w plecaku liquid do elektronicznego fajka. Jadę do Bytomia. Kierowca ewidentnie jest stąd. Zasuwa lewym pasem tak, iż zupełnie rozmywa mi się w szybie mijany w drodze Chorzów i zaczynam martwić się o życie. Pozostali nie wydają się poruszeni. Na dworcu w Bytomiu tłum młodziaków, rozgogolonych nastolatków, typów w dresikach gaszących pety o bruk, czasem jakaś siwa głowa – jedyny tłum, jaki tu zobaczę, to właśnie ten wlewający się do autobusów do Katowic.
Pojechałabym od razu na Bobrek, wprost do miejsca akcji. Ale lombardu już nie ma.
Idę rozkopaną ulicą Dworcową, oklejoną reklamami i szyldami biznesów, których nikt aktualnie nie odwiedza. Pusto tu choćby w sobotę, dzień handlowy. Docieram na wyścielony kostką w równiutkie kwadraty i kwadraciki rynek, otoczony zarówno imponującymi kunsztownością kamienicami, jak i odartymi z jakiejkolwiek finezji blokami mieszkalnymi. Moim celem jest CSW Kronika, w której trwa wystawa inspirowana filmem dokumentalnym Lombard, kręconym właśnie tu, w bytomskim lombardzie, podobno jednym z największych nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Pojechałabym od razu na Bobrek, wprost do miejsca akcji – wielgachnej, dwupiętrowej hali magazynowej po Biedronce, w której lombard się mieścił. Ale lombardu już nie ma.
Dziennikarz i reportażysta Łukasz Kowalski dociera do tytułowego lombardu mieszczącego się przy ulicy Wytrwałych (sic!) w 2016 roku. Poznaje Jolę (okrzykniętą już w internecie śląską Violettą Villas z racji doskonale ufryzowanych blond włosów, czerwonych paznokci i noszonego przez nią futra) i Wieśka (lokalnego Ridge’a Forrestera w eleganckiej, czarnej skórze) oraz trójkę pracowników: Agę, Sandrę i Tomka. Spotyka ich kręcących się wśród porcelany, mikrofalówek, samurajskich mieczy, pluszowych misiów, poroży jeleni, czyichś rodzinnych zdjęć, książek, płyt CD, taboretów, pralek, obrazów w pozłacanych ramach i tenisowych rakiet. Mówią, iż tych przedmiotów było 70 tysięcy. Na miejscu Kowalskiego też bym wyciągnęła kamerę.
W tym miejscu można zastawiać, sprzedawać, kupować i zamieniać. Tylko kupować tu nie ma komu.
Jednak rdzeniem dokumentu nie są historie obiektów, choć jestem przekonana, iż sprawa autentyczności zdobytego zęba mamuta równie intrygująco wypełniłaby metraż. Lombard opowiada inną historię: społeczną. W tym miejscu można zastawiać, sprzedawać, kupować i zamieniać. Jola codziennie urabia sobie ręce po łokcie, by wyselekcjonowany towar gwarantował dobry utarg, a w międzyczasie bierze setny do kolekcji, kilka już wart kufel z grawerem dawno zamkniętej kopalni, bo sąsiadce braknie złotówek na chleb. Wiesiek ma smykałkę do biznesów i zmysł wizjonera. Może i kolekcjonuje romantycznie, ale towar ma złoty i potrafi zdobyć prawdziwe skarby. Tylko kupować tu nie ma komu. jeżeli ktoś przyjdzie, to raczej schronić się przed pijanym mężem lub poszukać pracy. Jola i Wiesiek poczęstują ich ciepłą zupą, wymyślą zamiatanie schodów.
Pora na dziewczyny. Rozmowa z Agatą Cukierską Z kuratorką bytomskiej Kroniki rozmawia Marta Kudelska CZYTAJ!
Podczas seansu Lombardu na przemian płaczę nad surowością tego świata i śmieję się wzruszona niezłomnością jego bohaterek_ów. Bytom to polskie Detroit, jedno z wielu – czasy prosperity ma dawno za sobą. Dzięki nielegalnym wysypiskom pod brukiem zamiast plaży jest cała tablica Mendelejewa. Po kątach piszczy bieda. Lombard zdaje się być szalupą nabierającą brudnawej wody, Titanicem nieuchronnie zmierzającym na dno. Ale jeszcze przed nami bal! Załoga szykuje festyn dla sąsiadów. Będzie dudnić muzyka, będą gorące kiełbaski, balony dla dzieciaków, licytacja przedmiotów w promocyjnych cenach i pokaz mody lombardzkiej kolekcji ubrań, a ludzie przyjdą, bo ktoś robi coś również dla nich, bo dobre serca mają właściciele, a nadzieja umiera ostatnia.
Jednak po balu lombardzką Biedronkę kupuje Bakoma. Łukasz Kowalski kontaktuje się z Lesławem Tetlą, prorektorem katowickiego ASP, i podrzuca pomysł nabycia kilku przedmiotów, by odciążyć właścicieli w przeprowadzce i wesprzeć ich finansowo. Panowie angażują jeszcze Joannę Zdzienicką-Obałek oraz Agatę Cukierską w roli kuratorki i postanawiają wspólnie ze studentkami_ami ASP w Katowicach stworzyć wystawę inspirowaną lombardzką historią. Zamiast zwyczajowego szyldu Kroniki nad wejściem wita mnie przyozdobiony balonami wielki, różowy baner z napisem „LOMBARD” i czuję się, jakbym wchodziła do wehikułu czasu.
Tym, co od razu przenosi mnie w przeszłość, jest aranżacja przestrzeni. Niektóre ściany ubrane są w tapety w zwierzęce motywy lub długie zasłony. Zdobią je krzyżem rozpostarte, ciężkie futra i poroża dodające osobliwej przytulności do zwykle sterylnie uporządkowanych, galeryjnych pomieszczeń. Rozsiadam się na skórzanych kanapach w kolorze kawy z mlekiem i zatapiam w masywnych, czarnych fotelach, dobrze pamiętających gustowny styl dyrektorski nowobogackich salonów z przełomu lat 80. i 90. Pod moimi stopami leżą puszyste dywany z owczej skóry. Jest tu jakby luksusowo. choćby prace wideo oglądam od początku do końca. Pierwszą z nich stanowi zresztą reklama Lombardu stworzona w duchu D.I.Y. przez pracowniczkę Sandrę Rzeźniczek. Ta kręcona z ręki, chaotyczna wędrówka po sklepie z elektroniczną, lekko trashową muzą w tle i wyświetlającym się napisem o użytym oprogramowaniu, dodaje namacalności utraconemu miejscu.
Dalsza część wystawy jest już jednak swobodnym remiksem; czasem zapisem wrażeń, częściej rozprawianiem się z kontekstami narosłymi wokół miejsca bądź danego przedmiotu. Można znaleźć tu wszystko „od igły po helikopter”, jak głosił slogan, którym promował się Lombard. Są więc firany z pilotów od telewizora (Barbara Klus) i lampy solarne ze starych, szklanych kloszy (Katarzyna Królak). Alicja Gaszta dzierga na szydełku łzawy pled, a Igor Warykiewicz naprawia znalezione wśród lombardzkich szpargałów magnetofony szpulowe – to do instalacji poświęconej zapominaniu opowiadanych historii. Są duchologie, kicz, żart, a stare pojęcia zyskują nowe definicje. Niekiedy podejście do tematu jest mocno badawcze, zewnętrzne; innym razem artystki_ści filtrują historie przez własne wspomnienia (Angelika Czubasiewicz przywołuje swoją relację z ojcem górnikiem) czy wyobrażenia (Klaudia Brzezińska powołuje do życia wymyśloną bohaterkę, której charakter ma być wyrazem genius loci lombardu). To prawdziwe zatrzęsienie obiektów i znaczeń, opowiadające o życiu na Śląsku, nieudanej transformacji systemowej i konsumpcyjnych nadziejach – nie zawsze udane, ale tak kolorowe jak przełomowe lata 80. i 90. W gratisie prezentowane są również fragmenty filmu, których Kowalski nie włączył do dokumentu.
Jest coś takiego w nostalgii, iż wciąż nie traci ona powabu. Strata zmiękcza wizerunek dawnego świata i pozwala na „romans z własną fantazją”, jak pisze Svetlana Boym w eseju Nostalgia jako źródło cierpień. W tym przypadku twórcy i twórczynie czasem się jej poddają. Ja również lecę na sentymencie rozbudzonym strzępkami impresji po filmowym obrazie Kowalskiego. Szkopuł w tym, iż można tęsknić do niego i mieć go dość w jednym i tym samym momencie. Na wystawie świetnie się bawię, słuchając La bamby Ritchiego Valensa ze zniekształconych płyt winylowych w instalacji Marii Bąk, jednak w tym samym pomieszczeniu znajduje się praca Dobrawy Cichoń i Stefanii Skłodowskiej poruszająca temat przemocy seksualnej. Równie ciekawie rezonują ze sobą prace Jana Kukułki i Lesława Tetli. Pierwsza prezentuje w pastiszowej, blogowej odsłonie coachingowe instrukcje ze znalezionych w Lombardzie kaset VHS zatytułowanych Diamenty biznesu, druga analizuje lombardzki zeszyt ewidencji przyjmowanych pod zastaw przedmiotów. Pseudowartościowe, wyabstrahowane z pierwotnego kontekstu frazy wczesnego kapitalizmu (wśród których moją ulubioną zostaje „Pieniądze nie są ważne, ale są mniej więcej tak ważne jak tlen”) nijak nie przystają do bytomskiej rzeczywistości – Lesław Tetla wylicza, iż rokrocznie półki lombardu wypełniało kolejne 6000 niesprzedanych przedmiotów.
Duchy transformacji. Martyna Kielesińska w Galerii Sztuki Wozownia O wystawie pisze dla nas Piotr Policht CZYTAJ!
Historia Lombardu pokazuje, iż można tworzyć zaczarowane miejsca w środowisku odartym z jakiejkolwiek magii.
Lombard to mikrokosmos pełen zakłóceń, a to, co najcenniejsze ulokowane jest w samym geście wspólnie wykonanej pracy wszystkich zaangażowanych osób. Joli, Wieśkowi i pozostałym bohaterkom_om nie jest choćby blisko do stereotypowych lichwiarzy, którzy mogliby stać za tego rodzaju biznesem. To postransformacyjna bieda jest problemem i widać jak ogromnej niezłomności wymaga od swoich mieszkańców. Zatem historia Lombardu pokazuje, iż można tworzyć zaczarowane miejsca w środowisku odartym z jakiejkolwiek magii, i iż ludzie o dobrych sercach otrzymają wsparcie od kolejnych ludzi o dobrych sercach. Jej nośność zawiera się w tęsknocie za optymizmem, a ilość wyciągniętych dłoni finalnie daje nadzieję na lepsze jutro.
Zanim wyjdę z galerii i pójdę na autobus powrotny do Katowic (licząc, iż poranny kierowca skończył już zmianę), pytam kuratorkę o losy lombardzkiej załogi. Dostaję wskazówkę. Kwadrans później docieram pod adres Chorzowska 5. Jest już popołudnie, więc wszystko jest zamknięte. Za żelazną, geometryczną kratą w kolorze czerwonym dostrzegam zawieszony na drzwiach plakat filmu z informacjami o godzinach otwarcia niewielkiego magazynu, w którym urzęduje Wiesiek. Wiem też, iż dziewczyny szukają lokalu, by wznowić działalność Lombardu. Nikt się nie poddał.
Karolina Wajman – kulturoznawczyni, medioznawczyni. Pisze o internecie dla „Dwutygodnika”, konsultuje scenariusze filmowe i robi brzydkie rzeczy w ceramice.