W 1975 roku artysta Witold Cichacz na fragmencie łagowskiego jeziora rozpiął siatkę, z której sterczały ostre kolce – zupełnie dosłownie zablokował dostęp do wody. Ten gest, który dzisiaj może wydawać się absurdalny, był wtedy bezkompromisowym sygnałem: jezioro nie jest do kąpieli, jezioro nie jest na sprzedaż. Trzeba je chronić, bo w okolicy zaczęto spuszczać ścieki prosto do wody, a Cichacz postanowił temu postawić tamę – dosłownie i w przenośni. Ci, którzy to pamiętają, wspominają tę akcję jako radykalną.
Stefan Papp, równie zdeterminowany, wydrukował wtedy setki klepsydr zawiadamiających o śmierci drzew. Dzięki znajomościom środowiska artystycznego z dyrektorem pobliskiego liceum sportowego harcerze z okolicznych drużyn rozklejali je na pniach – czarno-białe kartki, klejone domowym klejem z mąki, wzywały do żałoby po wycince. Wojewoda, w którym ten gest wzbudził więcej strachu niż drzewołazy z piłami, kazał porządkowym zerwać wszystko co do jednej kartki. Skrobanie trwało godzinami, ślady papieru odpadały płatami, ale artyści się nie poddali. Resztki zdartych nekrologów, zebrane do koszy na śmieci, trafiły na wystawę jako dowód na to, iż nie wszystko da się wymazać.
Takie historie zapisano w książce Przestrzeń społeczna. Historie mówione Złotego Grona i Biennale Sztuki Nowej pomysłu Piotra Słodkowskiego i Marty Gendery, wydanej w 2014 roku. Na wystawie rocznicowej w BWA Zielona Góra – urodzone w 1965 roku – w pierwszej sali leżą dwa egzemplarze, których niestety już nie kupi się w księgarni. Na szczęście w Internecie można znaleźć cyfrowy egzemplarz w wolnym dostępie.




Może na finisażu nie będzie już czuć starego kurzu, ale na pewno będzie widać, iż miasto marnuje potencjał Willi Siostry – opuszczonego budynku Państwowej Szkoły Muzycznej.
Po lekturze tej książki żałuję trochę, iż po nią sięgnęłam. Obraz rocznicowej wystawy Willa siostra w BWA zaczyna mi się przez to rozmywać i spłaszczać w cieniu tamtych opowieści. Wypiera go żal za tym, co bezpowrotnie minęło, trochę niemądry (i nieracjonalny) sentyment za czymś, czego i tak nie przeżyłam. Jak dobrze bym nie myślała o tej instytucji, trudno udawać, iż to wciąż to samo miejsce, w którym Julian Przyboś mógł powiedzieć, iż „z Zielonej Góry jest bliżej do Paryża niż z Warszawy”. Dziś BWA, świętując swoje 60-lecie, sięga po „lokalne herstorie, opowieści ze świata sztuki, pozwala fantazjować o różnych scenariuszach przeszłości miasta i losach jego mieszkańców”, ale instytucja już coraz rzadziej wychodzi w region, poza miasto. W PRL-u plenerowe i cykliczne wydarzenia artystyczne były elementem socjalistycznej modernizacji, Ziemie Zachodnie były impulsem dla zbudowania nowoczesnej, świeżej kultury, współcześnie byśmy powiedzieli – „w ramach soft power”. Może dlatego było łatwiej, a w plenerze – taniej? Może ludzie chętniej przyjeżdżali, byli bardziej zainteresowani? Cykliczne imprezy o lokalnych tematach nie wróciły w starej formule. Biennale Zielona Góra, kontynuację Biennale Sztuki Nowej, udało się zorganizować dwukrotnie w 2020 i 2022 roku, ale w 2024 nie było już kolejnej odsłony. Może nad zielonogórskim biennale ciąży klątwa krótkiego życia takich projektów.

Trzeba wymyślić wszystko na nowo. Rozmowa z Martą Genderą
Rocznicowo BWA wyszło poza siedzibę, bo tytułowa „willa siostra” to opuszczony budynek Państwowej Szkoły Muzycznej, po sąsiedzku, przy Alei Niepodległości. Galeria na co dzień dysponuje dwoma salami – jedną malutką przy wejściu i dużą przestrzenią ekspozycyjną w głębi. Opuszczona willa, zamknięta od lat, kryje w sobie mnóstwo pomieszczeń, które BWA chciałoby dziś wchłonąć i wypełnić sztuką. Część urodzinowej ekspozycji weszła już na ściany, w korytarze i sale, w których przez cały czas unosi się zapach dawno niewietrzonych pomieszczeń. Kiedy oglądałam wystawę, ten zapach był jeszcze wyczuwalny, fizyczny, jak duch, który nie daje się wywietrzyć. Może na finisażu nie będzie już czuć starego kurzu, ale na pewno będzie widać, iż miasto marnuje potencjał takiej lokalizacji.
BWA w Zielonej Górze działa od 1965 roku, z jedną przerwą – w stanie wojennym w 1981 roku instytucję zamknięto na dwa lata, zbiory oddano do Muzeum Ziemi Lubuskiej, a na drzwiach zawisła decyzja komisarza wojskowego. Wtedy też odbyła się ostatnia edycja Złotego Grona. Dwa lata później BWA wróciło do życia, a jego dyrektorem został Marian Szpakowski, postać kluczowa dla lokalnego środowiska. Artyści powtarzali, iż kiedy przyszło siadać do stołu i negocjować powrót instytucji, nazwisko Szpakowskiego działało jak karta przetargowa. To on jest autorem reliefu na fasadzie budynku, śladu, który wciąż tam jest, choć sam Szpakowski od dawna nie żyje.
Potem przyszły lata 90., w których lokalna władza postawiła na żużel, a nie sztukę. Mimo to udało się otworzyć wydział sztuki na uniwersytecie, dzisiejszy Instytut Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego. To miejsce wypuszcza w świat młodych artystów, jest środowiskotwórcze i, co unikatowe jak na ośrodek tej wielkości, utrzymuje tego środowiska ciągłość. Tam, gdzie nie ma rynku, artyści nie chcą zostawać na stałe, a w Zielonej Górze zostają.






Nie ma tu masowej turystyki (chyba iż w Święto Wina), nie ma wielkich narracji. Zielona Góra istnieje trochę obok głównego nurtu, żeby ją zobaczyć, trzeba się w nią zaplątać.
Wojciech Kozłowski, dyrektor BWA od prawie trzech dekad, uparcie ściąga tu głośne nazwiska, zaprasza kuratorów i kuratorki, otwiera lokalne środowisko na świeże powietrze, ale także dba o obecność zielonogórskich artystów w instytucji, choćby jeżeli żyją już i pracują gdzieś indziej. W rozmowie z Iwo Zmyślonym opublikowanej w 2014 roku w „Dwutygodniku”, zapytany o to, co świadczy o sukcesie zielonogórskiego środowiska, odpowiada: „Mówiąc poważnie, to trochę splot okoliczności, trochę genius loci. Trochę pomoc wykładowców Instytutu. Silne indywidualności, nasza głęboka świadomość, iż nie jesteśmy prowincją. Pod żadnym względem”.
Na Willi siostrze nie ma sztywnego porządku. Narracje przeplatają się tu jak wstążki i, jak zapowiada w tekście wprowadzającym kuratorka Marta Gendera, nie układają się w linearny przekaz ani w podręcznikową historię sztuki z Zielonej Góry. Nie ma tu manifestu ani wspólnego świętowania ostatnich dekad. Każdy z artystów i każda z artystek dokłada własną cegiełkę, punktowo, po swojemu, budując coś, co nie wiadomo jeszcze czym będzie: pamięcią czy nowym początkiem? Zatrzymaniem czy spokojnym trwaniem? W tym splocie spotykają się współczesne wątki – herstorie, queer, duchologia – z tym, czym Zielona Góra jest dziś: miastem z regionu, którego Polska jeszcze do końca nie odkryła. Nie ma tu masowej turystyki (chyba iż w Święto Wina), nie ma wielkich narracji. Zielona Góra istnieje trochę obok głównego nurtu, żeby ją zobaczyć, trzeba się w nią zaplątać. Nie ma już Ziem Zachodnich, jest może nowa nostalgia, ale akurat ten fragment ziemi poniemieckiej omija. Na fali poniemieckości powstało wiele książek – o Zielonej Górze, o ile dobrze pamiętam, ostatnia była poetycka Zaświaty. Opowieści o nieprzemijaniu Krzysztofa Fedorowicza.

Siła peryferii. Biennale Zielona Góra

W małej sali Elżbieta Jabłońska razem ze studentami i studentkami Instytutu Sztuk Wizualnych Uniwersytetu Zielonogórskiego rozłożyła kartony z nazwiskami twórców, którzy przewinęli się przez Biennale Sztuki Nowej w latach 1985–1993. Ściany są wytapetowane kawałkami tektury, a na nich napisy czarną farbą: Janusz Bałdyga, Jan Gryka, Jan Świdziński, Jerzy Kopeć, Izabella Gustowska, Bożena Kowalska. Ta sala jest jak przystanek, oddaje pole pamięci, zaznacza ciągłość instytucji, choćby jeżeli czasem ta ciągłość bywała poprzerywana. Zapisane kartony widać przez okno – dzięki temu instalacja wymyka się z galerii i łączy z miastem. Staje się czymś pomiędzy – wnętrzem a ulicą, sztuką a pamięcią miasta.
Tę pamięć, a adekwatnie jej queerowe, migotliwe odgałęzienie, podejmują Maria Magdalena Kozłowska, J. Noah Munier i Joanna Ostrowska. Ostrowska i Munier pracowały nad postacią „Georgette” – Georga Dehmela, właścicielki księgarni przy Berlinerstrasse w przedwojennym Grünbergu, introligatorki współtworzącej czasopismo dla środowiska osób trans. Kozłowska, szukając tej zapomnianej queerowej nitki Zielonej Góry, nanosi na stare mapy fotografie i pocztówki. Razem z Ostrowską i Munier docierają do tekstu napisanego przez Georgette, na wystawie można przeczytać jego współczesne tłumaczenie, z neutratywami, z „x” w miejscach, gdzie język chce rozstrzygać o tożsamości. Z tego listu wyłania się obraz kogoś, kto odkrywał siebie w wojennej rzeczywistości, wbrew wszystkiemu. Obok map i pocztówek można zobaczyć zapis spaceru po Zielonej Górze śladami Georgette – Kozłowska i Ostrowska zabrały ludzi w miasto, żeby pokazać, iż ta queerowa historia miała bardzo lokalne zakotwiczenie. To chyba najbardziej związana z balansowaniem między przeszłością a teraźniejszością Zielonej Góry praca na całej wystawie, osadzona tu, a jednocześnie opowiadająca o tym, co płynne, rozproszone, pomiędzy. Wpisuje się w opowieść o Ziemiach Odzyskanych, o tożsamości, która nigdy nie jest skończona, i w to, czym w ogóle jest queer: ruchem, pęknięciem, możliwością innego spojrzenia.
W dużej sali, w samym centrum, stoi wielkoformatowy, wyraźny znak-manifest – totem zamiast pomnika. Projekt Basi Bańdy i Tomasza Relewicza wyrasta jak punkt orientacyjny na środku placu. To prototyp, który kiedyś mógłby stanąć w przestrzeni miasta. Bańda dedykuje go wszystkim artystkom związanym z Zieloną Górą – to istotny gest, bo historia sztuki w tym mieście to głównie nazwiska mężczyzn. Na wystawie za pośrednictwem duetu symbolicznie powracają Halina Kozłowska-Bodek, rzeźbiarka, autorka m.in. miejskiej rzeźby Ptaki; Halina Maszkiewicz, malarka, architektka wnętrz i projektantka; Irena Bierwiaczonek, zielonogórska malarka; oraz Magdalena Więcek, autorka rzeźby-witacza stojącego na wjeździe do miasta. Totemy nawiązują do ich twórczości, a zarazem są dekonstrukcją tradycyjnej pamiątkowej tablicy. Bańda, która urodziła się w Zielonej Górze, mieszka tu i pracuje, a jednocześnie jest obecna w ogólnopolskim obiegu, ma pełne prawo interweniować w miejską przestrzeń i otwierać ten zapomniany rozdział lokalnej mitologii. I chwała jej za to.




Prace pokazywane w salach BWA zagłębiają się w lokalność szeroko, ale nie zatrzymują się na niej; tak samo istotne jest dla nich to, w jaki sposób wchodzą w relację ze światem zewnętrznym: z płynnymi granicami geograficznymi i z nieoczywistym biegiem czasu. Na przykład Jarek Jeschke sięga po rysunki swojego syna, pozwalając dziecięcej, nieposkromionej wyobraźni wtargnąć do „oficjalnego” świata sztuki i zająć tam miejsce bez pytania. Jeschke mieszka i pracuje w Zielonej Górze, a jego gest można czytać także jako komentarz do pokoleniowej ciągłości regionu. Seria trzech obrazów Michała Jankowskiego: Handjob, Ślepiec I i Ślepiec II odnosi się z kolei do tradycji portretu, a to, co zawieszone w BWA, rezonuje z tym, co czeka kilka kroków dalej, w Willi Siostrze.
Bo o ile część wystawy zlokalizowana w BWA balansuje na styku wspomnień i teraźniejszości, próbując przez przeszłość opowiedzieć coś o przyszłości, i w tej próbie bywa nieco przypadkowa, chaotyczna, tak Willa Siostra, czyli dawna szkoła muzyczna, staje się przestrzenią dla konsekwentnej, bardzo dobrze zaplanowanej duchologicznej ekspozycji. Tutaj to miejsce, rozumiane jako ściany, podłogi i dach, przejmuje uwagę. Jest więcej oddechu, więcej pomieszczeń i zakamarków, więc kuratorka może pozwolić sobie na większą swobodę. Dla orientacji: z BWA do Willi Siostry przechodzi się albo przeskakując niski murek otoczony zielenią, albo obchodząc go, nadkładając drogi kilkadziesiąt metrów. Z jednego budynku można zaglądać do drugiego.
Motywem powracającym w kolejnych salach są prace Alicji Bielawskiej z cyklu Poszerzanie pola codzienności, ceramiczne obiekty, które nawiązują do przedmiotów-domowników: zwinięty w rulon dywan, złożony pled, pusta donica, misa rozstawiona na wyplatanym dywanie. Bielawska uczłowiecza opuszczoną przestrzeń jak ktoś, kto wprowadza kwiat do pustego mieszkania, żeby nadać mu choćby chwilowy pozór przytulności, tej kategorii, która coraz mocniej znika we współczesnych modach wnętrzarskich. Podobny gest wykonuje Dominika Olszowy w pracy Słońce w firankach – obiekt przypomina zjawę, półwidmo stoi pośrodku pomieszczenia, nawiązując do opuszczenia, strachu, ale i dziecięcej zabawy, do której wykorzystuje się domowe meble. Michał Jankowski portretuje jednego z dawnych lokatorów willi, dyrektora browaru Bergschloss Brauerei. Obraz Hermann Brandt wisi na ścianie tak, by było widać też puste miejsce po innych płótnach – puste przestrzenie i ślady nieobecności powracają w tej ekspozycji całkiem dosłownie. Opuszczenie, porzucenie, przesunięcie granicy są też obecne w dwóch pracach wideo Izabelli Gustowskiej. Sen z 1990 roku i Bezwzględne cechy podobieństwa z 2022 łączy to samo: obie mówią o poruszaniu się po przestrzeni liminalnej, nieswojej, o zaglądaniu do cudzej biografii. Raz jest to pusty pałac, w którym Gustowska opowiada wprost o miejscu, innym razem muzeum w godzinach, w których nie ma już zwiedzających, a wszystko tonie w półmroku, na pograniczu jawy i wyobrażenia.








Wszystko, co zobaczyłam, trzyma się razem mimo zamierzonej nielinearności i punktowości. Nostalgia przychodzi później. Chciałabym, żeby Zielona Góra mocniej zaznaczyła się na mapie sztuki, żeby Biennale znów się odbyło, aby lokalny teatr znaczył coś więcej.
Największe wrażenie – powiem to bez wahania, bo w sztuce rzadko zdarzają się takie momenty – zrobiła na mnie praca Alicji Lewickiej-Szczegóły. Już prawie na końcu ekspozycyjnego szlaku czeka Bardzo blisko. Granica – prosta w formie, mocna w wymowie. To instalacja z drutu i wideo nakręconego przez artystkę na osiedlu przy drodze wyjazdowej z Zielonej Góry. Trzeba wiedzieć, iż Zielona Góra to nie jest wcale małe miasto – może rynek i okolice, z uniwersytetem, do którego idzie się pieszo dwadzieścia minut od centrum, sprawiają takie wrażenie, ale miasto rozlewa się na boki, pęcznieje.
Artystka pisze:
Kilkadziesiąt lat temu teren, gdzie mieszkam, wyglądał zupełnie inaczej. To skraj miasta, przy drodze wyjazdowej na zachód. Nie obejmowały go dawne plany, był poza kadrem. Od dwudziestu lat granicę działki z blokami i parkingiem wyznacza metalowe ogrodzenie. Bezpośrednio za nim zaczyna się ściana lasu. Codziennie obserwuję styk tych dwóch światów. Różnią się wszystkim: temperaturą, dźwiękiem, strukturą, światłem. Krzewy i bluszcz z uporem próbują przebić się przez metalową siatkę. Współistnienie natury i człowieka jest zwykle nierówne. Najczęściej polega na jej uporządkowaniu albo wyparciu. Prezentowana instalacja to cytat z mojego miejsca zamieszkania, siatkę odkształciły powalone drzewa.

„Odnowa”: Biennale Zielona Góra 2022
Na wystawie o ścianę opierają się pogięte fragmenty ogrodzenia, których obrys rozświetlają świetlówki. Obok, na małym ekranie, widać granicę osiedla – tę żywą, rozchwianą linię między tym, co ludzkie, a tym, co wyparte. Lewicka-Szczegóła dotyka tu jeszcze innego progu: granicy między polskością a powoli zanikającą poniemieckością. Granica staje się tu także „małą granicą”, tą, która lokalnie dzieli, wciąż wyznacza podziały i definiuje, co znaczy być „tutejszym”, choćby w mikroskali. „Granice są wszechobecne” – wymowne jest to zdanie w świecie, który wciąż pragnie je stawiać. Taki projekt artystyczny z łatwością mogłabym sobie wyobrazić: zwizualizowanie wszystkich mikrogranic i podziałów przestrzeni, od klatek schodowych po granice na rzekach, i od razu okazałoby się, iż adekwatnie nigdzie nie ma już przejścia.
Wychodzę z wystawy z poczuciem, iż to godny jubileusz. Wszystko, co zobaczyłam, trzyma się razem mimo zamierzonej nielinearności i punktowości. Nostalgia przychodzi później. Chciałabym, żeby Zielona Góra mocniej zaznaczyła się na mapie sztuki, żeby Biennale znów się odbyło i nie znikało z kalendarza, aby lokalny teatr znaczył coś więcej. Tak jak Bielsko-Biała ma swoją Bielską Jesień, tak tutaj też powinno być coś stałego, co trzyma wszystko razem i daje powód, żeby tu cyklicznie wracać. Ta wystawa trochę mi ten brak zasłania – pokazuje, iż jest dobra robota, potencjał, ludzie, historie, tyle iż chce się ich więcej. Poza Zieloną Górą (i Gorzowem Wielkopolskim, ale to osobna historia) sztuki w regionie za wiele nie ma. Jest kim robić, i jest gdzie – w BWA i w Willi Siostra. Nie samym żużlem lubuskie żyje.