Nowe w NOWYM: Egzystencjalna wirówka

kulturaupodstaw.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: fot. Archiwum redakcji


Wzrost zmienia potem jeszcze kilka razy, jedząc ciasteczka lub grzyby… Dzięki magii może dostać się do upragnionej Krainy Czarów i przeżyć tu nieprawdopodobne przygody, które jednak stopniowo przestają ją dziwić, za to coraz częściej prowokują pytania, kim jest i jakie ma poglądy na różne sprawy.

fot. K. Schubert

Nie spoileruję – książkę Lewisa Carrolla znają wszyscy. W różnym wieku ją czytali, ale… czytali. Albo oglądali filmy. Albo spektakle, bo tych też kilka powstało. Różnej jakości, rzecz jasna, ale zostawmy to na boku. Ważniejsze jest, iż – jak czytam w rozmaitych opracowaniach – to wcale nie książka o tym, co nam się wydaje.

Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej się nie zastanawiałam, czy Carroll mógł być tak wyrafinowanym pisarzem, by pokusić się o stworzenie w „Alicji…” konstrukcji co najmniej podwójnej i wbrew temu, co sam mówił, nie napisał powieści o śniącej dziewczynce, tylko o dojrzewaniu, opresji świata dorosłych oraz autorytaryzmie? Przyznaję: choćby czytając jego biografię – swoją drogą bardzo interesującą (Donald Thomas, „Lewis Carroll. Po obu stronach lustra”, Warszawa 2007) – do głowy mi nie przyszło, by szukać w „Alicji…” jakichkolwiek innych warstw niż ta bajkowa, innej logiki niż oniryczna… Jasne, zdawałam sobie sprawę, iż zwierzęta ukrywają ludzkich bohaterów, wziętych z rzeczywistości otaczającej pisarza, ale to wszak immanentna cecha bajki, a groteskę stosuje się tu nie tylko dla wzmocnienia efektu komizmu. Cóż, może zasadnicze znaczenie ma moment pierwszego zetknięcia się z książką, może lata temu sięgnęłam po nią po prostu za wcześnie, a potem jakoś nie korciło mnie, by zweryfikować tamte przemyślenia, nie ciągnęło do ponownej lektury? Ja zresztą – przyznaję – nie za bardzo lubię wracać do raz przeczytanych książek. Ani obejrzanych filmów. Wyjątek stanowią muzyka i sztuki piękne. Mea culpa.

Ale wracając do „Alice’s Adventures in Wonderland”… Mamy rok 1865, kiedy wielebny Charles Dodgson (prawdziwe nazwisko Carrolla) ją wydaje. Sam liczy wtedy trzydzieści trzy lata. Poza pisaniem, ku któremu inklinacje zdradza już jako dziecko, czas poświęca na rozwijanie innej pasji: fotografii. Namiętnie robi zdjęcia małym dziewczynkom. Zawsze za zgodą rodziców i w ich obecności. Czasami są to fotografie pokazujące nagie ciała. Niektórzy rodzice sami o to go proszą. U nikogo takie zdjęcia nie wywołują zgorszenia. On sam, czując jakiś niezrozumiały dla siebie pociąg do swoich małoletnich modelek i natarczywość myśli, nachodzących go zwłaszcza wieczorną porą, tłumi je, wykonując coraz bardziej skomplikowane działania matematyczne – dodaje jakieś ogromne liczby, mnoży je i dzieli. Systematycznie ćwiczy się w samodyscyplinie. I nigdy niczego „nieprzystojnego” nie robi. Nie przekracza dozwolonej granicy. Czasy są inne, linie „dobrych obyczajów” przebiegają inaczej niż dzisiaj. Ale… Ale to potem staje się podstawą różnych „podejrzeń” wobec autora i kolportowanych „uzasadnień” dla powstania książki.

fot. K. Schubert

Rodząca się na przełomie XIX i XX wieku psychoanaliza pochyla się także nad „Alicją…” i nagle otrzymujemy interpretację, z której wynika, iż to książka inicjacyjna, iż opowieść o śniącej siedmiolatce jest w rzeczywistości opowieścią o dojrzewaniu; szuka się symboli w każdej postaci (i znajduje), w każdym zachowaniu, w nawiązanych (lub nie) relacjach. Książka zyskuje kompletnie inny wymiar.

Czy Carroll zdawał sobie z tego sprawę? Czy naprawdę, kiedy ją pisał, górę brały jego podświadomość i tłumione tęsknoty? Nie do końca chce mi się w to wierzyć. Tak to jednak jest z dziełami wybitnymi: inspirują, prowokują różne odczytania, namawiają do szukania wielorakich podtekstów. Przypadkowość też przestaje być przypadkowością, a staje się znakiem… W takich chwilach przypomina mi się historia z „Kordianem” Adama Hanuszkiewicza (premiera 30.01.1970 – Teatr Powszechny, Warszawa): podczas ustawiania scenografii ktoś wniósł drabinę i zapomniał o niej, Hanuszkiewicz ją zobaczył i zostawił na scenie – krytycy później dopatrywali się w tym przemyślanej koncepcji, genialnego symbolu, a… to był przypadek. Intuicja reżyserska się uruchomiła i to zadziałało.

Różnie więc bywa z interpretacjami. Co myślał Carroll, a co mu dołożyli psychoanalitycy, nie dojdziemy. A potem doszły nowe czytania, nowe konteksty. Bo wiadomo: jeżeli dziś wystawiać „Alicję…”, trzeba mieć pomysł i wiedzieć, po co się to robi, co nowego może ona opowiedzieć, o co nas zapytać, czym podrażnić.

Przed premierą w Teatrze Nowym w Poznaniu przeczytałam wywiady z reżyserką, Zdenką Pszczołowską. Opowiedziała w nich, jak istotny to dla niej tekst, jaki ma wpływ na jej myślenie o teatrze, iż ciągle odnajduje w nim nowe sensy, na co chciałaby tym razem zwrócić uwagę (po raz pierwszy scenicznie zmierzyła się z „Alicją…” podczas studiów w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie – powstał wtedy spektakl „Świnia z pieprzem”), dlaczego zaprosiła młodzież licealną na konsultacje i iż w wyniku tych wszystkich zdarzeń oraz przemyśleń, z powieści tak naprawdę pozostało w scenariuszu kilka (może dwadzieścia procent, jak to określiła), a do tytułu dołączyła słowo „remix”, najważniejsze w tej interpretacji. Tak, opowieść Carrolla jest tu rzeczywiście tylko pretekstem. A zatem „Alicja w Krainie Czarów. Remix”…

fot. K. Schubert

Zaczyna się jak u Kafki. To trop do pytań o tożsamość. Od samego początku założenie jest takie, iż występują dwie Alicje – zamiast kurczącej się i rosnącej, młodsza i starsza. Najpierw pojawia się ta starsza (świetna Maria Rybarczyk), zaplątana w absurdalną sytuację w jakimś urzędzie czy przychodni, kiedy okazuje się, iż nic załatwić nie może, nikt jej nie przyjmie, bo formalnie nie istnieje: nie ma jej w systemie, czyli w ewidencji ludności, i nie wiadomo, jak to zmienić; odsyłają ją „od Annasza do Kajfasza”, sytuacja staje się coraz bardziej irracjonalna. Kim jestem i… czy jestem? To pytanie zasadnicze.

Bo przecież implikuje wszystko inne. W pewnym momencie na scenę wkracza Alicja młodsza – starsza staje się obserwatorem, jakby wracała do wspomnień i szukała „momentów krytycznych”: kiedy coś przeoczyła, kiedy zachowała się nie tak, jak powinna, kiedy nie zaufała własnej intuicji i wiedzy, kiedy uległa presji, kiedy poddała się naciskom… Próbuje zrozumieć siebie z tamtego czasu, wie, iż każda decyzja łączy się z konsekwencjami. Ale to teraz wie. A wówczas? Wówczas się dziwi, wówczas się miota, tupie dziecięco nóżkami, nie umie spojrzeć na wydarzenia z adekwatnej perspektywy, ulega i podlega innym, daje sobą manipulować – jak to zwykle młody, niedoświadczony człowiek. I tylko w nagłym przebłysku świadomości dociera do niej, iż kiedyś ten czas „wybaczalnych błędów” się skończy, a ona sama dorośnie, na co nie ma wpływu, bo czas nie pyta o zgodę… „Nie chcę być taką, jak ty” – mówi do Alicji w lustrze, tej starszej. Ale przecież to na nic: będzie, jak ma być. Do pewnego momentu możemy siebie kształtować, bunt jednak nie powstrzyma wszystkich zmian. Niektóre są nieuchronne. Poza naszym „chceniem” i „niechceniem”. Dorastamy, dojrzewamy, a z nami, równolegle, zmienia się świat. Albo nasze jego postrzeganie. Przechodzimy przez różne próby, opieramy się lub ulegamy pokusom, ciekawość bywa motorem przemian lub naszym przekleństwem.

Do czego więc namawia Pszczołowska? Może do wzięcia jak najwcześniej odpowiedzialności za siebie, rozwijania uważności, ćwiczenia się w przewidywaniu ciągu dalszego? Do wzięcia pod uwagę, iż życie – tak po prostu – zmienia scenariusze i czasami jest bliższe gry w krykieta u Królowej Kier niż rozgrywki szachowej? Pytań jest tak wiele, iż mogą wywołać niejedną dyskusję. O ile się chce dyskutować, oczywiście.

fot. K. Schubert

Reżyserka o swoim pomyśle rozmawiała jeszcze w fazie prób z młodymi ludźmi i jak przyznaje, kieruje to przedstawienie głównie do tej grupy odbiorców – licealistów. To jej target. Młodszym odradza wizytę w teatrze. Ma rację. To nie jest bajka o snach. Kot z Cheshire nie jest tylko kotem o nieznikającym uśmiechu, a Pan Gąsienica leniwym „robakiem” na grzybie. Każda z postaci ma co najmniej podwójny sens.

Gdyby traktować „Alicję…” wyłącznie bajkowo, łatwo by zgubić pytania, jakie zamieszcza już oryginał, a które (jednak!) są ważne – chociażby to zadane przez Gąsienicę: „Jak duża chcesz być?”. Przecież nie chodzi tu o centymetry czy cale…

Tak, żeby nadać sens tej opowieści, trzeba wiedzieć, o co w niej chodzi. Trop przyjęty przez Pszczołowską mnie przekonuje. choćby da się obronić – może z lekka przesadzona – jej rozprawa o totalitaryzmie, wywiedziona z procesu o ciastka. Ale jest też, według mnie, w tej remixowej opowieści kilka niedopracowanych szczegółów – na przykład nagle pojawiający się basen (choć rozumiem, dla jakich rozważań konieczny), nie do końca przemyślana (albo niewystarczająco ograna) trójca: Kapelusznik – Zając Marcowy – Suseł (Sebastian Grek, Andrzej Niemyt, Paweł Hadyński), i postać spoza bajki – Lewis Carroll (Łukasz Chrzuszcz) z nieodłączną kamerą, rozpoznawalny natychmiastowo tylko dla tych, którzy poznali biografię autora… No, chyba iż chodzi o uniwersalny typ „podglądacza”, takiego wyjętego z social mediów, z internetu… W sumie może tak. Tylko, iż ten „typ” nawiązuje werbalną relację z dorosłą Alicją, mówi jej, iż została więźniem siebie samej, a to już zmienia jego charakterystykę. Obserwator? Dokumentalista? Demiurg? Ale i tak te kilka zdań, które wypowiada, burzy porządek opowieści. Owszem, porządek burzony jest często, bo oniryczna logika na to pozwala, tyle iż Carroll w tej układance Pszczołowskiej jest „zgrzytem” zbyt mocnym i elementem – w gruncie rzeczy – zbędnym, kilka wnoszącym. Spokojnie ta historia mogłaby toczyć się bez niego.

Andrzej Wajda twierdził, iż połowa sukcesu reżysera zawiera się w trafionej obsadzie. Zdenka Pszczołowska z obsadą trafiła wyśmienicie. Aktorzy przechodzą samych siebie, zdumiewają sprawnością fizyczną i warsztatową, poczuciem humoru, umiejętnością balansowania między różnymi sensami, jakie każda z postaci ma wpisane w swoje DNA. Wielkie też brawa dla twórczyń scenografii i kostiumów (Anna Oramus, Magdalena Mucha).

fot. K. Schubert

Targetowej widowni spektakl chyba będzie się podobał, bo poza ważnymi dla niej pytaniami walorem okaże się rytm „tiktokowy” (muzyka, szybkie zmiany akcji, kolory, mnóstwo ruchu), starsza powinna jednak trochę przygotować się przed wizytą w teatrze – jak to się mówi: „odrobić lekcje”, ponieważ to nie jest zbyt oczywisty powrót do przeszłości, do książki z dzieciństwa, a raczej refleksja nad tym, co… poszło nie tak, iż dziś mamy to, co mamy, iż oddajemy rządy dyktatorom, nie umiemy wyłapywać symptomów czającego się za progiem wyborczym zła i mu zapobiec. Więc ta „Alicja…” daje po głowie. Jak obuchem.

Mimo nurzania się w oparach absurdu. Bo on nie łagodzi bólu: jeżeli dobrze się zastanowić nad tym, jak wygląda nasze życie, to można dojść do wniosku, iż zaczyna przypominać jakiś ponury żart. Weźmy na przykład wojnę cłową, rozpętywaną przez Donalda Trumpa, albo jego „złotą myśl”, iż Europa okrada Amerykę… Doszliśmy do tego, iż – niczym Alicja – musimy na nowo zdefiniować siebie i poszukać odpowiedzi na pytania, które zadawaliśmy dawno temu: skąd, jak, dlaczego, po co? Podstawowe. Byliśmy przekonani, iż raz postawione, ustawiają nas na zawsze, ale świat to „Kraina Czarów” niekoniecznie pięknych i czasami pojawiają się tu – właśnie! – Królowe Kier, a wtedy wszystko staje na głowie, my zaś, biegnąc za Białym Królikiem (króliczkiem), możemy niespodziewanie wpaść w egzystencjalną dziurę lub wirówkę… Tylko dobrze odczytane znaki uchronią nas przed skręceniem karku.

Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

Zdenka Pszczołowska „Alicja w Krainie Czarów. Remix”

na motywach powieści Lewisa Carrolla w przekładzie Bogumiły Kaniewskiej

tekst: zespół aktorski, Zdenka Pszczołowska

dramaturgia i reżyseria: Zdenka Pszczołowska

premiera: 22 marca 2025, Scena im. Tadeusza Łomnickiego

Idź do oryginalnego materiału