NOWE HORYZONTY: "Monkey Man" – John Wick arthouse'u?

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Nowe Horyzonty to – wbrew stereotypowi – festiwal nie tylko awangardowych filmowych eksperymentów. Kino kopane, body horror, Nicolas Cage jako surfer – wszystko to znajdziecie w tegorocznym programie. Jakub Popielecki recenzuje "Monkey Mana", w którym aktor, reżyser i scenarzysta Dev Patel rzuca wyzwanie serii o przygodach Johna Wicka. Przypominamy też recenzje pokazywanych w Cannes tytułów: "Substancji" z Margaret Qualley i Demi Moore oraz "Surfera" ze wspomnianym Cage'em. Piszą o nich Michał Walkiewicz i Maciej Niedźwiedzki.

***


recenzja filmu "Monkey Man", reż. Dev Patel


Małpowanie z brzytwą
autor: Jakub Popielecki

Widziałeś "Johna Wicka"?, pyta ktoś głównego bohatera w jednej ze scen "Monkey Mana" i jest to strzał w stopę – chociaż chyba miał być unik. Gwiazdor, reżyser i (współ)scenarzysta Dev Patel przywołuje tytuł hitu z Keanu Reevesem, żeby wyprzedzić nieuchronne porównanie, podkręcone tylko zapowiadającymi jego film zwiastunami. Już przed premierą mówiło się przecież o "Monkey Manie" jako "Johnie Wicku w małpiej masce". Sęk w tym, iż sprzedając kuksańca konkurencji, Patel zarazem się asekuruje i snobuje. Wchodzi bowiem na ring w płaszczu pretensji, iż oto reprezentuje nie tylko kino kopane, ale i zaangażowane. Trudno jednak nakręcić film gatunkowy, kiedy masz do tego gatunku protekcjonalny stosunek.


zwiastun filmu "Monkey Man"
W sztukach walki nie sięgniesz po czarny pas, nie kładąc fundamentów. W filmach podobnie: celując w sztukę, warto mieć zaplecze rzemiosła. Chcesz opowiedzieć o zemście, odkupieniu, biedzie, nierównościach społecznych, o CAŁYCH Indiach? Fajnie, najpierw jednak zadbaj o bohatera A, który musi zrobić B, żeby osiągnąć C z powodu D. Zwłaszcza jeżeli ów bohater próbuje osiągnąć swoje C, kopiąc ludzi po twarzach. Wbrew pozorom jakość ekranowych kopniaków jest bowiem dla ekranowego efektu drugorzędna. Liczy się przede wszystkim szkielet motywacji. Ot, najzwyklejsza scenariuszowa drabinka: kto, kogo, kiedy, czemu? No bo co za różnica, iż ładnie się kopią, kiedy nic to widzów nie obchodzi. A jeżeli nie obchodzi ich bohater – tym bardziej nie obejdą ich Ważne Tematy, jakie dźwiga na plecach.

Łatwo bagatelizować, iż John Wick urządza masakrę na cztery (na razie!) filmy, bo ktoś zabił mu psa. Jakkolwiek absurdalnie czy błaho by ten punkt wyjścia brzmiał, trzeba docenić jego bezwzględną skuteczność. Kibicujemy Johnowi, bo ma jasny, zrozumiały, wyłożony kawa na ławę powód jego wendety. Bohater "Monkey Mana", niejaki Kid (Patel), też ma taki powód. Ale reżyser postanawia go przed nami ukryć: przez pół filmu mami nas "artystycznymi" powidokami retrospekcji, zanim wreszcie powie wprost, o co chodzi. A chodzi o najklasyczniejszą z klasycznych zemstę: coś, czego domyślamy się w zasadzie od pierwszych minut, nauczeni dziesiątkami przykładów, od "Wejścia smoka" przez "Kickboksera" po "Johna Wicka". Patel – jakby wstydził się asocjacji z "Kickbokserem" – stawia jednak wózek ambicji przed koniem akcji. I trochę to dziwi: bo "Monkey Man" to przecież film akcji.

Całą recenzję filmu "Monkey Man" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.

***


recenzja filmu "Substancja", reż. Coralie Fargeat


Body/Body Ciało/Ciało
autor: Michał Walkiewicz

Powierzchnie tnące, substancje żrące. W "Zemście", debiutanckim filmie Coralie Fargeat, zgwałcona i pozostawiona na śmierć dziewczyna odkażała gorejącą ranę rozgrzaną puszką po piwie. Logotyp browaru w postaci orła z rozpostartymi skrzydłami wypalił się na jej brzuchu niczym upiorny tatuaż i cóż – to najbardziej heavy-metalowa rzecz, jaką w życiu widziałem. W jej nowym filmie, horrorze "The Substance", więcej jest glamu i popu, ale strategia artystyczna się nie zmienia: albo grubo, albo wcale. To dzieło, które uratuje niejedną imprezę, a kilka przedwcześnie zakończy; film, który puszczasz swojemu staremu, bo gra w nim Demi Moore, a ten wywozi cię do lasu i zwraca ci wolność. Nie obejrzysz go na telefonie w tramwaju, nie polecisz nikomu na zimowy wieczór, nie wybierzesz na pierwszą randkę. To śmieć o idealnych kształtach i perfekcyjnej fakturze. Nie pasuje do galerii, ale możesz rzucać nim w ludzi i zanosić się obłąkańczym śmiechem.


zwiastun filmu "Substancja"
Nazwisko zobowiązuje. Elisabeth Sparkle (Demi Moore) kiedyś błyszczała w świetle reflektorów, dostawała Oscary, a po jej gwieździe na hollywoodzkim bulwarze dreptali fani. Teraz prowadzi kursy aerobiku w porannym paśmie telewizyjnym, a gdy zerka w lustro, widzi worek na gnijące mięso, zczerniałe kości i nieświeżą krew. By przegnać natrętne myśli o przemijaniu, wyliniała diwa sięga po fiolkę z tytułową "substancją". Specyfik pozwala sklonować ciało i podzielić świadomość; wyodrębnić z macierzy piękniejszą i jędrniejszą wersję siebie i prowadzić podwójną egzystencję na starotestamentowych zasadach: tydzień w jednym dziele stworzenia, tydzień w drugim. Kiedy jednak alter ego bohaterki, rozerotyzowana Sue (Margaret Qualley), zazna korzyści płynących z drugiej młodości i przestanie respektować surowe obostrzenia, Elisabeth zmieni się w żywą wersję portretu Doriana Graya i przejdzie do kontrataku. Konsekwencje nadużyć bohaterki z rozdwojonym umysłem będą opłakane. I gdy mówię "opłakane", nie chodzi mi o moralitet z łkającymi smyczkami oraz konkluzją, iż najtrudniej jest kochać siebie. Mówię o jednoczesnej wizycie w rzeźni, cyrku, sklepie "Flying Tiger" i klinice medycyny estetycznej.

Całą recenzję filmu "Substancja" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.

***


recenzja filmu "Surfer", reż. Dev Patel


Cierpienia starego surfera
autor: Maciej Niedźwiedzki

"Surfowanie jest jak życie. Życie jest jak surfowanie. Trzeba stawić czoła falom. Okiełznać je, pokazać siłę charakteru. Nie powali cię fala, nic nie powali cię w życiu". Męski wyjazd ojca (Nicolas Cage) z synem (Finn Little) na Luna Beach, do surferskiego raju. Tata dumnie prawi komunały. Swój patetyczny monolog pewnie wykuł na pamięć. Nastolatek subtelnie go olewa. Od czasu do czasu z grzeczności udaje, iż słucha. Czas, by poważnie porozmawiać o przyszłości i na chwilę odciąć się od świata. Relaks na wodzie to jedno, drugą atrakcją ma być kupienie nie byle jakiego domu z majestatycznym widokiem na ocean. To rezydencja dziadka trafiła po latach na sprzedaż. Takiej okazji nie sposób przepuścić. Bezimienny bohater Cage'a cały wyjazd przygotował tip-top. Nie przewidział jednak, iż gdy tylko zatrzyma się na parkingu, cały plan szlag trafi.


"Surfer" Lorcana Finnegana zaczyna się jak rasowy B-klasowiec. Częste zbliżenia na oczy Cage'a, na usta w grymasie. Pocztówkowe kadry na wybrzeże i bajkowa okolica. Kicz i tandeta pięknie wylewają się z ekranu. Niepokojąca muzyczna aranżacja subtelnie sugeruje, iż wcale tak idyllicznie być nie musi. To jednak przygotowany z premedytacją stylistyczny fortel. "Surfera", mimo tak wielu objawów, nie da się zdiagnozować jako guilty pleasure. Nasz bohater natrafi na kilka problemów. W wydawałoby się prostym dotarciu na plaże przeszkodą będą agresywnie nastawieni lokalni surferzy. To sekta z charyzmatycznym liderem, Scallym (Julian McMahon). Przed wejściem na plażę wszystkich turystów ostrzega tabliczka z czerwonym napisem "Locals only". Kto ją minie, najpierw zostanie grzecznie poproszony o wycofanie się, a na dokładkę niegrzecznie dostanie konkretną lutę w nos. Ah, te uroki małych ojczyzn.

Całą recenzję filmu "Surfer" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału