NOWE HORYZONTY 2024: Blask wielkiego kina

filmweb.pl 2 miesięcy temu
Nowe Horyzonty realizowane są w najlepsze. Czy "I Saw the TV Glow" w reżyserii Jane Schoenbrun (w rolach głównych: Justice Smith i Brigette Lundy-Paine) to jeden z najlepszych filmów, jakie możemy zobaczyć we Wrocławiu? A może wręcz jeden z najlepszych filmów roku? Tak uważa Jakub Popielecki, który pisze dla Was o tej produkcji. Przypominamy też recenzje filmów, które przyjechały do Wrocławia z festiwali w Berlinie i Cannes: Michał Walkiewicz recenzuje "Rodzaje życzliwości" Yorgosa Lanthimosa, a Adam Kruk – "A Different Man" z Sebastianem Stanem.

***


Recenzja filmu "I Saw the TV Glow" , reż. Jane Schoenbrun


Światy z poświaty
autor: Jakub Popielecki

Nocami amerykańskie przedmieścia toną w błękitnej poświacie telewizorów. Oglądane z poziomu chodnika okna pogrążonych w hipnozie domów migoczą i pulsują w atmosferze wielkiej niesamowitości i nieskończonej samotności zarazem. To właśnie ten "świat duchów" miał na myśli Daniel Clowes, kiedy w komiksie "Ghost World" sportretował skąpaną w bladobłękitnej łunie pułapkę amerykańskiej suburbii lat 90. W 2024 roku jej duchy nostalgicznie wracają w "I Saw the TV Glow", trochę filmie, a trochę seansie duchologicznym. Filmie niby totalnie retro, a jednak totalnie aktualnym. Takim, który przez obwodnicę czasowego paradoksu trafia w sedno naszego paradoksalnego "teraz".


zwiastun: "I Saw the TV Glow"

W "Blue Velvet" Davida Lyncha pod fasadą fantazji lat 50. tętniły robaczywe koszmary lat 80. W filmie Jane Schoenbrun podobnie: kolorowe amerykańskie sny lat 90. okazują się być awersem ponurej współczesności. Tyle iż już nie jedynie amerykańskiej, ale globalnej. Taki mamy zeitgeist, takiego mamy (nomen omen) ducha.

Prawda czasu, prawda ekranu. W końcu ekran – czy to telewizyjny, czy kinowy, laptopowy czy telefonowy – ma niesamowitą, lustrzaną adekwatność. W jego zwierciadle może odbijać się to, co osobiste, jak i to, co publiczne. To, co partykularne, i to, co uniwersalne. Bywa on tyleż oknem do wnętrza cudzej duszy, co drzwiami prowadzącymi na zewnątrz własnej głowy, wyjściem na szeroki świat. Ekran to również idealne lustro dla siebie samego: zapętlający się w cytatowo-przypisową nieskończoność metajęzyk, narzędzie analizy. Aparat do (samo)badania – kina kinem i serialu serialem.

Całą recenzję filmu "I Saw the TV Glow" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.

***


Recenzja filmu "Rodzaje życzliwości", reż. Yórgos Lánthimos


Miło już było
autor: Michał Walkiewicz

Jest w filmie "Zabicie świętego jelenia" Yórgosa Lánthimosa scena, która znaczy więcej niż tysiąc komunałów o autorskiej wrażliwości. Oto główny bohater, nie dając wiary, iż jego rodzina padła ofiarą biblijnej klątwy, próbuje nakłonić swojego sparaliżowanego syna do wyznania prawdy. Licząc na potwierdzenie tezy, iż jego schorzenie ma psychosomatyczne podłoże, proponuje mu grę: sekret za sekret; im bardziej wstydliwy, tym lepiej; bez oceniania, bez kary, na ucho. "Zacznę pierwszy" – mówi. A następnie wspomina, jak w dzieciństwie wślizgnął się do łóżka rodziców i masturbował przez sen własnego ojca. Dzięki, Yórgos. To kiedy wjeżdżasz na Disney Plusa?


zwiastun: "Rodzaje życzliwości"
Gdy mówię, iż na hollywoodzkich salonach reżyser musiał przyciąć pazurki, nie twierdzę, iż poświęcił swoje transgresyine potrzeby na ołtarzu komercji, oślepł od świateł, albo skończył się na "Kill’em All". Uważam natomiast, iż nie jest tym samym facetem, który nakręcił powyższą scenę. Na szczęście, jego nowy film, ostentacyjnie nieżyczliwe "Rodzaje życzliwości" to refluks po "Faworycie" i "Biednych istotach" – filmach bardzo dobrych, ale zamieniających Greka w ulubieńca oscarowej Akademii oraz pieszczocha twojej starej. Lánthimos nie musi się nigdzie spieszyć. Jeszcze zdąży umościć się w królestwie lekkostrawnego arthouse’u i rozwalić jak basza obok Rubena Östlunda.

Ostatnie filmy twórcy "Lobstera" były wystawnymi baśniami, w których najciekawsze reżyserskie obsesje stanowiły najczęściej fabularne tło. Najnowszy utwór jest tak czyściutkim destylatem jego stylu, iż w zasadzie brakuje w nim miejsca na cokolwiek innego. Tamte produkcje kręcono za spore, choć nie gigantyczne, pieniądze – w myśl zasady, iż kino kostiumowe i fantasy zyskuje na budżetowych ograniczeniach. Ta z kolei przypomina kino artystyczne kardio – Lánthimos nakręcił ją za grosze, w kilku lokacjach, z niewielką grupą lojalnych aktorów i stałych współpracowników, jakby nie chciał wyjść z wprawy.

Całą recenzję filmu "Rodzaje życzliwości" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.

***


Recenzja filmu "A Different Man", reż. Aaron Schimberg


Wszystko o Edwardzie
autor: Adam Kruk

Ostatnie lata w amerykańskim kinie bezsprzecznie należały do studia A24. Napełniło je ono oryginalnością czy wręcz ekscentrycznością, szukało nowych ścieżek, ale i śmiało korzystało z tradycji kina gatunkowego i produkcji klasy B, zasypując podziały między maistreamem a niezalem. Wszystko to odnajdziemy w pokazanym w konkursie 74. Berlinale "A Different Man", doskonale wpisującym się w portfolio studia. Pod pewnymi względami film Aarona Schimberga zrymować się może z "Dream Scenario" – znów problematyzowana jest fizyczność, która może być tyle przedmiotem zainteresowania, co przekleństwem. Zobaczyć go można też jako trochę krótszą i bardziej udaną wersję "Bo się boi", mamy tu bowiem dość podobnego bohatera z kategorii "przegrywów" oraz zbliżony punkt wyjścia – za to rozwinięcie historii wydaje się dużo ciekawsze, bardziej przewrotne i zabawne.


zwiastun: "A Different Man"
Edward (Sebastian Stan odmieniony przez mistrza charakteryzacji Mike’a Marino) to niezbyt utalentowany i jeszcze mniej wzięty aktor, który próbuje wybić się w niszy ról dla osób bardzo charakterystycznych – cierpi, jak się wydaje, na nerwiakowłókniakowatość. Brak sukcesów na polu zawodowym, jak i na paru innych, sprawia, iż coraz mocniej – niczym rzeczony Bo – bunkruje się w swoim mieszkanku na Brooklynie. Staje się ono metaforą więzienia jego własnej psychiki, a jej depresyjność (traktowana jednak z przymrużeniem oka) symbolizuje kapiąca z sufitu czarna ciecz – trudno powiedzieć, czy realna, czy wyobrażona. Sąsiad z naprzeciwka wyzbył się już w tym mrocznym miejscu całej nadziei i popełnił samobójstwo – w życiu Edwarda pojawia się jednak promyk słońca. Jest nim wprowadzająca się obok Ingrid, początkująca dramatopisarka (w Nowym Jorku, jak wiadomo, wszyscy są artystami), którą, jako jedną z nielicznych, nie przeraża i nie odrzuca fizjonomia bohatera.

Całą recenzję filmu "A Different Man" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.

Idź do oryginalnego materiału