Kolekcjonując mniej lub bardziej taneczne płyty z lat 70., 80. i 90. (kiedyś chyba poświęcę osobną notkę, czemu te dekady uważam za szczególnie interesującą – odrzucając naturalnie trywialną odpowiedź, iż to czasy sprzed zdziadzienia), nie da się pomijąć słonia w pokoju, jaką są narodziny hiphopu. Bo choćby ktoś Wychowany Na Trójce w rockowej ortodoksji musi zauważyć stopniowe wplatanie rapowych nawijek przez muzyków takich jak choćby Debbie Harry.
Kupiłem sobie ostatnio singla uważanego za Pierwszą Oficjalną Płytę hiphopową – „Rapper’s Delight” Sugarhill Gang. Był to, zdaje się, zespół jednego przeboju, ale jakże istotnego!
Zdaje się, iż samo słowo „hiphop” zawdzięczamy właśnie tej piosence. Przedtem i potem sam ten styl muzyki nazywano przecież „rapem”, co zdradza choćby sam tytuł.
Zaszło tu chyba zjawisko przypominające uboczne skutki zamiłowania wczesnych bitelsów do powtarzania „yeah, yeah”. W efekcie w wielu językach (na pewno w polskim, francuskim i hiszpańskim) zaczęto cały nurt europejskiego rocka nazywać „ye-ye”.
Pierwsza rapowa piosenka opowiada po prostu o czynności rapowania. Rap jest zdumiewająco autotematyczny – rock chyba nie miał tak wielu piosenek treści „Śpiewam piosenkę rockową”, natomiast raperzy często rapują, iż rapują (a także iż w tym rapowaniu odnoszą wielkie sukcesy, przynoszące im fortunę oraz powodzenie wśród płci pięknej).
Jakiś czas temu mieliśmy tu dyskusje o prapoczątkach rapowania w Polsce. Pół żartem pół serio sugerowałem wtedy, iż ur-hiphopem być może jest „Śpiewać każdy może” w wykonaniu Jerzego Stuhra.
Napisany przez Jonasza Koftę tekst przypomina trochę tekst „Rapper’s Delight”. „Stoję przy mikrofonie /
niech mnie który przegoni”, „będą klaskać panienki / będę teraz bogaty”. No przecież wystarczy dodać „skibidibop skubiduja jou madafaka” i mamy rapa (za piątaka).
Zbieżność jest prawdopodobnie przypadkowa, bo występ Stuhra to przecież 1977. Pierwsi raperzy już zaczynali występować, ale wtedy jeszcze wyłącznie na żywo.
Co nawiasem mówiąc, nie wyklucza scenariusza, w którym Stanisław Syrewicz (kompozytor „Śpiewać każdy może”) trafił na taki występ podczas jednej ze swoich zamorskich podróży. W latach 70. już przecież stał jedną nogą na Zachodzie.
W taką stronę bym pojechał pisząc Powieść O Współczesnej Polsce, ale realistycznie prawdopodobnie wyjaśnienie jest prostsze. Piosenka była kulminacją pranku w stylu wczesnych „Spotkań z balladą”.
Stuhr, wtedy jeszcze relatywnie mało znany poza Krakowem, przez cały dzień kręcił się po scenie udając kogoś z obsługi, wkręcając niewtajemniczonych. Prowadził rzekome „próby mikrofonu”, będące tak naprawdę wstępem do adekwatnego występu.
Tak jak hiphopowa didżejka wyewolowała ze miksowania płyt w dyskotece, tak sztuka „bycia emsi” wyłoniła się z rymowanek, okraszanych rozmaitymi „gałza jałza”, którymi także poza rapem swoje występy okraszają wodzireje, prezenterzy i komentatorzy sportowi. Jak zauważył ten sam Jerzy Stuhr, „olbrzymia możliwości skala kryje się w prostych słowach ‘la la’”).
Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej niesamowite w „Rapper’s Delight” jest to, iż tam NIE MA didżeja. Wprawdzie sekcja rytmiczna jest zapożyczona z piosenki „Good Times” zespołu Chic, ale jest zagrana na żywo. „Raper’s Delight” to produkt wspólnego występu obu zespołów, zaaranżowanego zresztą przez wspomnianą Debbie Harry.
Tak naprawdę jednak kupiłem tę płytę z powodu sympatii do hiciora sprzed dwóch dekad – „Asereje”. Pozornie bezsensowny tekst opowiada o facecie imieniem Diego, któremu zaprzyjaźniony didżej właśnie puścił jego ulubioną piosenkę – której tytułu chyba nie zna, co mu nie przeszkadza rzucić się do radosnego tanu, podczas którego radośnie śpiewa:
„Asereje ja de je de jebe tu de jebere sebiunouva majabi an de bugui an de buididipi”. Czyli: „I said-a hip, hop, the hippie, the hippie / to the hip hip hop-a you don’t stop the rock / It to the bang-bang boogie, say up jump the boogie / to the rhythm of the boogie, the beat”.