Now Playing (187)

ekskursje.pl 2 lat temu


Jak już wielokrotnie pisałem, moje kolekcjonowanie płyt winylowych to zdecydowanie bardziej nostalgia niż audiofilia. Kupuję płyty, które kiedyś były dla mnie ważne, albo takiem o których marzyłem, ale byłem skazany na kasetową kopię.

Z ogromnym wzruszeniem kupiłem niedawno w sklepie z używanymi płytami „First Issue” PIL. Płyta trochę trzeszczy, ale nieźle się trzyma jak na swoje 45 lat. Tylko papierowa koperta się rozłazi w rękach, ironicznie ma dwujęzyczny napis „CARE OF YOUR RECORD – PRECAUTIONS ESSENTIELLES POUR LA BONNE CONSERVATION DE CE DISQUE”.

Należę do pokolenia, które punka zaczęło słuchać równolegle z post-punkiem, przy czym pierwsze nagrania obu tych gatunków już wtedy zaczynały być szacownymi klasykami, które wypada znać. Byłem więc wtedy rozdarty między postawą wierności ortodoksji („punk’s not dead”) a autokontestacją gatunku („it’s a swindle!”).

Przez te wszystkie lata zdarzało mi się dla przyjemności słuchać punka ortodoksyjnego, bo zwykle jest to po prostu uczciwie zagrany rokendrol. Do postpunka a la PIL nie wracałem, bo ta autokontestacja często w praktyce sprowadzała się do celowego wydawania nieprzyjemnych w słuchaniu odgłosów.

Gdy puściłem sobie tę płytę, było to więc trochę spotkanie pięćdziesięcioparoletniego mnie z nastoletnim mną. Ciekawe, czym się ten dzieciak tak wtedy jarał?

Z wyjątkiem ostatniego utworu „Fodderstompf”, płyta zdumiewająco dobrze zniosła próbę czasu. Wtedy zdaje się, iż go choćby nie skopiowałem na kasetę – w istocie był to głupi żart dograny na siłę, bo po prostu mieli za mało materiału na LP.

Zdumiewająco przyjemnie słuchało mi się „Religion”. Oczywiście, nie mogę teraz ocenić, na ile ta przyjemność bierze się z wartości tego utworu, a na ile z bagażu emocjonalnego związanego ze spotkaniem „dawnego mnie”.

Są tu adekwatnie dwaj „dawni ja”. Najpierw ten nastoletni anarchokomunista, zauroczony bluźnierstwem tego utworu, tym słodszym, iż słuchanym pośród powszechnego ukąszenia wojtyliańskiego (na które sam byłem jakoś odporny).

A potem ten młody-dorosły, który odrzucał już takie naiwne formy ateizmu. Kuroń i Michnik nazywali go „tramwajowym” (co oni adekwatnie mieli przeciwko tramwajom?).

John Lydon wrzucił do tej swojej tyrady przeciwko religii zarzuty najrozmaitszego kalibru, od idiotycznych („God is Dog spelled backwards”), po w miarę sensowne („Not for one race, one creed, one world, but for money-effective absurd”). Przeważają tu jednak tandentne rymowanki („This is Bible full of libel”).

Kiedy się tego słucha z płyty, słyszymy ten tekst dwukrotnie. Znów: bo mieli za mało materiału. Ale efekt jest dzięki temu wzmocniony.

Najpierw Lydon recytuje to a capella, w stylistyce przemówienia w Hyde Parku. Dziś powiedzielibyśmy: slamu poetyckiego. Potem dołączają bas, perkusja i gitara i mamy to samo, ale z kapelą, już jako archetyp postpunka: ostra sekcja rytmiczna z melorecytacją.

Dziś to banał, ale wtedy coś takiego zrobiono chyba po raz pierwszy. Gdyby nie ta płyta, nie byłoby polskiej ejtisowej sceny alternatywnej.

Wyprzedzając Joy Division, PIL nie zamieścił na okładce konwencjonalnej listy utworów. Trudno z niej choćby zgadnąć, jak się ten zespół nazywa – na jednej stronie „PUBLIC IMAGE” (bez „ltd”), na drugiej „PIME”. W tekstach drobnym druczkiem występuje jako PIL, więc tego się trzymam.

Uderzyły mnie w tych tekstach antypodziękowania. „Nastoletni ja” był taką postawą zachwycony, dzisiejszy niespecjalnie – wydaje mi się to akurat dziecinadą.

No ale to są dzieci! Wtedy muzycy rockowi wydawali mi się wzorcem dorosłości. Ale na okładce tej płyty na jednej stronie mamy portret 22-letniego Johna Lydona, na drugiej – 21-letniego Keitha Levene’a. Jakie ich twarze są niewinnie dziecinne!

Że rocka tworzyły dzieci – tzn. ludzie, którzy dziś mi się wydają dziećmi – to dla mnie stosunkowo nowe odkrycie. Inaczej teraz patrzę na ten bunt, na te grymasy, na te rymowanki Bible/libel. Jak na ich wiek, to nie jest takie złe…

Idź do oryginalnego materiału