W swojej winylowej szajbie jestem raczej kolekcjonerem niż audiofilem. Najchętniej kupuję takie płyty, o jakich marzyłbym w latach 80., ale nie było mnie na nie wtedy stać. Dlatego kupuję nieproporcjonalnie dużo maksisingli z tego okresu.
Dla przeciętnego mieszkańca PRL były niewyobrażalnie drogie. Panuje mit, iż kultura była wtedy tania – to nieprawda.
Kupiłem sobie na przykład niedawno debiutancką płytę Trojanowskiej z 1981. To było tuż przed inflacją, więc na okładce wydrukowano cenę detaliczną: 200 zł.
Przeciętne zarobki były wtedy zbliżone do nominalnych dzisiejszych. W Warszawie zarabiało się tak gdzieś po 3, 4 czy 5 tysięcy – jak dzisiaj. No ale dzisiaj kiedy nowy winyl kosztuje stówę, to ludzie kręcą nosem, iż zdzierstwo.
Z zachodnimi płytami było, oczywiście, jeszcze gorzej. O ile pamiętam, typowa bazarowa cena typowego longplaja to było jakieś 600-800. Peweksowa to 8-10 dolarów.
Maksisingli praktycznie nie było w Polsce w obiegu. Nie mieli ich handlarze z Wolumenu ani prywatne małe sklepiki płytowo-kasetowe (trochę ich w Warszawie było za komuny, m.in. na Słupeckiej i na Rynku Nowego Miasta).
Stykałem się z nimi podczas nielicznych wyjazdów na Zachód, podczas których zwykle udawało mi się wychachmęcić jakieś parę franków czy dojczmarek – za co kupowałem głównie płyty. No ale oczywiście kupowałem te, które mi się wydawały Szczególnie Ważne, a więc prawie nigdy nie były to single.
Zrobiłem jeden wyjątek: „Love Will Tear Us Apart”. Po prostu chciałem mieć wszystko Joy Division. I miałem, nie było tego przecież dużo.
Maksisingiel kosztował jednak prawie tyle samo co zwykły album. Rozsądek podpowiadał, żeby jednak dołożyć te dwa dolce i kupić czterdzieści pięć minut muzyki, a nie kilkanaście.
Teraz używkę w dobrym stanie da się spokojnie kupić za trzy dychy. Za tyle sobie impulsowo kupiłem maksisingla Sade „Hang On To Your Love”.
W klasycznej romantycznej komedii o zombie (zom-rom-com) „Shaun Of The Dead” bohaterowie rzucają w zombiaki winylami, przy okazji zastanawiając się, którymi można rzucić, a które są zbyt cenne. „Blue Monday?” „Oszalałeś, pierwsze tłoczenie”. „Soundtrack z Batmana?” „RZUCAJ!”.
W ich rękach pojawia się też „Diamond Life” Sade. „To płyta Lizzie…” „Przecież cię rzuciła!” WIUUUUUU…
To podsumowuje stereotypowy odbiór Sade w latach 80. Mężczyźnie nie wypadało się przyznać, iż tego słucha (ale mógł się usprawiedliwić, iż to płyta jego dziewczyny).
Że ten zespół w ogóle miał maksisingle, to było dla mnie zaskoczeniem. Puściłem sobie adekwatnie z ciekawości. A potem nie dość, iż dokupiłem jeszcze ze dwa single, to jeszcze bindżowo w samochodzie słucham „Diamond Life”. To jednak świetna muza!
W latach 90. muzyka pop była pełna imitacji Sade. Zaliczyłbym tutaj cały ten polski badziew z serii De Mono / Varius Manx / Piaseczny, którego do dzisiaj nie trawię. Komuś, kto nie pamięta ejtisów trudno więc sobie wyobrazić to, iż ta muzyka kiedyś była szokująco nowatorska.
Sade (to nie tylko imię wokalistki, ale także nazwa zespołu) grali muzykę w zasadzie przypominającą amerykański soul/rnb/smooth jazz, ale jednak o rockowym rodowodzie. Perkusista nie synkopuje, basista nie wygłupia się z solówkami, saksofonista też nie udaje Coltrane’a.
Ani to rock, ani to jazz. Wytwórniom nie pasowali do szufladek, więc ileś tam odrzuciło dema późniejszych superhitów, typu „Smooth Operator”.
Gdy już zyskali popularność w Wielkiej Brytanii, pozostawała jeszcze kwestia wejścia na rynek amerykański. Podbili go właśnie „Hang On To Your Love”, który – dzięki maksisinglowi – dotarł na piąte miejsce przebojów tanecznych.
Ścieżka A to wersja opisana na okładce jako „US Remix” i ma 5:13. Jest dość podobna do albumowej, która ma 5:55. Większość z nas zna głównie wersję radiową, która z kolei miała 3:58 (i jest podstawą do teledysku).
Polecam cały album. Jak mi wpadł w ucho, kompulsywnie guglałem ciekawostki na temat tego zespołu, wtedy przecież wiedzieliśmy tyle, co nam w trójce powiedzą.
Myślałem, iż „Sally” jest o jakiejś kobiecie, a to po prostu o Armii Zbawienia! No i nie wiedziałem, iż członkowie zespołu jeszcze w 1984 żyli w biedzie, więc „When Am I Going To Make A Living” jest autobiograficzne (myślałem, nie wiem czemu, iż Sade Adu urodziła się w jakiejś bogatej rodzinie).
Krótko mówiąc, polecam Sade. Choćby jako arsenał na wypadek nadchodzącej apokalipsy.