Ten Oldfield, co to go ostatnio wrzucałem, to wierzchołek góry lodowej. Jakoś tak ostatnio dużo słucham elektronicznych staroci. Na przykład Tangerine Dream.
Prosty klucz do słuchania ich płyt, gdyby ktoś chciał zacząć – najlepsze (tzn. nadające się do słuchania dla przyjemności) nagrywali dla wytwórni Virgin, czyli w latach 1973-1983. Potem przyjechali do Polski i nie wyszło im to na dobre.
Najlepsze ich dwa albumy dla Virgin to „Exit” i „Hyperborea” (ostatni z tej serii). Eksperymentowali wtedy z sitarem, ale na szczęście w sensie szukania ciekawych brzmień i aranżacji. W przypadku tego akurat zespołu niestety eksperymentowanie czasem oznaczało bezmelodyjne pobrzdąkiwanie od czapy.
„Cinnamon Road” słucha się bardzo przyjemnie, podobnie jak reszty płyty. Ale jednak nie jest aż tak przyjemnie, żebyśmy mieli wrażenie obcowania z muzyką do windy, jak to bywa w przypadku Jean-Michaela Jarre’a.
Proszę pamiętać: rok 1983. Ostatnie chwile, w których syntezatorowe brzmienia i zautomatyzowane rytmy jeszcze kojarzą się z awangardowymi poszukiwaniami. Combo TR-808/TB-303 już jednak zaczyna brzmieć na dyskotekach, na razie również tych bardziej odjechanych i awangardowych, ale niedługo to już będzie codzienność każdego wesela.
Płyta „Hyperborea” to już koniec zabawy. Tak, wiem, potem jeszcze Jarre nagra Zoolooka (i po co?) a Kraftwerk „Electric Cafe” (na grzyba?). Dlatego wolę urwać to w ostatniej chwili, w której ta zabawa była jeszcze świeża i kreatywna.
„Cinnamon Road” to wspaniałe pożegnanie tego nurtu w muzyce pop. Lubię sobie wyobrażać, jak do taktu tego utworu odchodzi on jakąś wspaniałą procesją, cynamonowym szlakiem, w stronę zachodzącego słońca.