Notatki ze Wzgorza Psow

ekskursje.pl 2 dni temu

Nie lubię pisać negatywnych recenzji, więc z przykrością piszę, iż serialowa adaptacja „Wzgórza psów” – najlepszej powieści Żulczyka – nie dostarczyła. Dałbym jej jakieś 3/5, przy czym rozumiem ludzi dających 1/5, niektóre wątki tak dziwnie ucięto, iż są niezrozumiałe bez znajomości książki.

Motywacje bohaterów w thrillerze są istotne, bowiem cała koncepcja thrillera polega na tym, iż będziemy kibicować bohaterom. Stąd te „dreszcze”. Gdy motywacje są niezrozumiałe, zamiast się przejmować myślimy sobie „no i po co tam lazł” albo „na szczęście w prawdziwym świecie to niemożliwe”.

Mistrzostwo Żulczyka jako pisarza polega między innymi na tym, iż te motywacje wymyśla bezbłędnie, a fabuły obmyśla tak realistycznie, iż ja już na przykład bez guglania nie przypomnę sobie, który modny warszawski klub spalił się naprawdę, a który tylko w „Ślepnąc od świateł”. A gdy mijam brak hotelu Marriott, ciągle odruchowo myślę „no tak, po tej masakrze z Dariem musieli go zamknąć”. Fikcja Żulczyka osiąga idealną mimesis.

W serialu to poucinano bez ładu i składu. Na przykład: w książce na samym początku mamy drobiazgową prezentację sytuacji finansowej Mikołaja i dowiadujemy się, iż nie przyjeżdża do Zyborka bo się stęsknił za ojcem, tylko iż nie ma innego wyjścia. Skończył mu się wynajem mieszkania w Warszawie, jest zadłużony po uszy.

Z serialu o jego finansach dowiadujemy się adekwatnie tylko tyle, iż napisał bestsellerową książkę, więc jego sytuacja powinna być dobra (nie jest, oszołomiony wczesnym sukcesem przepuścił nie tylko to, co zarobił, pił i ćpał na konto przyszłych zarobków, które nigdy nie nadeszły). W serialu on i Justyna rzucają tekstami typu „zawsze możemy wrócić do Warszawy”, w książce to jest absolutnie jednoznaczne, iż nie mogą (choć z różnych przyczyn).

Najbardziej twórcy serialu wkurzyli mnie modyfikując postać Gizma. W serialu to ktoś opóźniony w rozwoju umysłowym, na codzień łagodny jak baranek. Raz mu podano LSD i od tego miał Zły Odlot, Który Uruchomił Serię Straszliwych Wydarzeń – wybaczcie ten semi-spojler.

W książce był to nastolatek, który sam sobie zniszczył umysł narkotykami i psychotropami podkradanymi matce (w tle było ponure dzieciństwo z przemocowym ojcem – który bił całą rodzinę z wyjątkiem Gizma, bo się go bał). Serial sugeruje, iż w chwili rzeczonego Złego Odlotu Gizmo był narkotyczną dziewicą, tymczasem w książce był to ekspert na miarę Huntera S. Thomspona.

Nie wiadomo po jaką cholerę w serialu pojawia się tzw. Czarna Pani. W książce widywał ją Gizmo, widywali ją też Zyborczanie w poprzednich pokoleniach. W serialu z tego wątku został niezrozumiały kikut, podobnie jak z postaci tzw. Wiedźmina. Jak już cięli, to trzeba było to wyciąć całkiem.

Ze względów osobistych szczególnie rozczarowany byłem strywializowaniem wątku Upadku Prasy Papierowej. Na początku książki Justyna wyleciała z roboty, a gazeta, w której pracowała, planuje likwidację całego działu reportażu.

Serialowa Justyna jest stereotypową dziennikarką, która to wszystko robi dla nagrody. W książce walczy o powrót do zawodu, w czym może jej pomóc ktoś, o kim przez pierwsze kilkaset stron mówi po prostu „On” (dopiero w finale dowiadujemy się, iż na imię ma Marek).

„On” jest nadszefem szefów Justyny. Opisuje go jako mężczyznę przystojnego i zadbanego, z uwodzicielskim głosem „Fronczewskiego z Pana Kleksa”, ale jednocześnie przerażającego. Ma w sobie coś takiego, iż wszyscy bez dyskusji robią to o co ich poprosi.

„On” może z Justyny zrobić gwiazdę, ale w zamian oczekuje od niej tego i tamtego. Ona trochę się opiera (w zasadzie ma męża), ale trochę jednak jakby chce, a poza tym nie ma innego wyjścia (walczy o życie, nie tylko swoje).

To postać o tyle istotna, iż po pierwsze, na nim spoczywają motywacje Justyny. A po drugie, to klasyczny żulczykowski motyw „atrakcyjnego zła”, tak sympatycznego, iż wbrew sobie zaczynamy mu przyznawać rację. Po trzecie, w finale książki dowiadujemy się, iż „On” odgrywa w tej fabule znacznie większą rolę, niż nam się wydawało przez pierwsze 800 stron.

Reżyser Jacek Borcuch wszystkich książkowych szefów Justyny połączył w jedną postać, sprowadził ten wątek do trywialnego „romansu biurowego” oraz obsadził w tej roli samego siebie. Co mu strzeliło do głowy? Odnalazł siebie w tym książkowym opisie? Panie Jacku, cenię pański talent, ale głosu „jak Fronczewski w Panu Kleksie” pan jednak nie ma.

Dla tych, którzy nie czytali książki, serial jest częściowo niezrozumiały i pełen wydarzeń nieprawdopodobnych (np. prokurator otwiera serce przed kimś, kogo pierwszy raz w życiu widzi na oczy). Dla tych, którzy czytali, jest irytująco strywializowany, wszystkie zmiany są zmianami na gorsze (wspomnianej sceny na przykład tam nie ma).

Jako fan Żulczyka trochę mimo wszystko polecam, ale tak naprawdę jednak odradzam. „Informację zwrotną” i „Ślepnąc od świateł” robiono z miłością do książkowych pierwowzorów, przenosząc żulczykversum na ekran razem z zaletami i wadami. Tutaj potraktowano książkę bez szacunku, tnąc całe wątki po rzeźnicku, pełnokrwiste postacie zastępując stereotypami. Szkoda.

Idź do oryginalnego materiału