Brakowało wam animacji, które zapierałyby dech w piersiach swoim pięknem, a przy tym serwowały historię, od której trudno się oderwać? jeżeli tak, to „Niebieskooki samuraj” jest czymś, czego nie możecie przegapić.
Choć „Niebieskooki samuraj” premierę w serwisie Netflix miał na początku listopada, to przez tę platformę przemknął niezauważenie, bez promocji i bez obecności w top 10. Także my w naszej redakcji popełniliśmy grzech zaniechania i początkowo zignorowaliśmy ten serial. Tymczasem ta 8-odcinkowa animacja to jedna z najlepszych rzeczy, jakie pojawiły się na Netfliksie w tym roku. jeżeli więc wcześniej o niej nie słyszeliście, a jest taka szansa, gwałtownie nadrabiajcie zaległości. choćby jeżeli produkcje animowane to coś, po co nie sięgacie zbyt często, nie będziecie zawiedzeni.
Niebieskooki samuraj – o czym jest serial animowany?
„Niebieskooki samuraj” to serial stworzony i napisany przez duet Michael Green („Amerykańscy bogowie”) i Amber Noizumi, dla której to debiut nie tylko w roli prowadzącej produkcję, ale także scenarzystki. Prywatnie małżeństwo zostało wsparte przez mające już na swoim koncie produkcje nominowane do Oscara francuskie studio animacji Blue Spirit, o którym jeszcze z pewnością wspomnę w dalszej części tekstu. Ich wspólne dzieło to pasjonująca opowieść o poszukiwaniu zemsty i zarazem hołd dla najlepszych tradycji japońskiej animacji.
Akcja „Niebieskookiego samuraja” została osadzony w siedemnastowiecznej Japonii, w okresie Edo. Główna bohaterka serialu, Mizu (Maya Erskine, „PEN15”) to w połowie biała – i właśnie niebieskooka – mistrzyni miecza, która przemierza Japonię w poszukiwaniu zemsty, skrywając przy tym przez światem swoją płeć i pochodzenie. W końcu mówimy o czasach, gdy Japonia zamknęła się przed światem, a rasizm i nacjonalizm były w tym kraju czymś tak oczywistym jak oddychanie. Być w tym czasie osobą białą – choćby jeżeli w połowie – to jak być podczłowiekiem, zwierzęciem. „Okrągłe oczy, jak u psa” – słyszała Mizu już w dzieciństwie. Te oczy i rasa pozostaną jej przekleństwem już do końca.
Ale główną bohaterkę napędza to wspomniane już pragnienie zemsty, które nie pozwala jej ugiąć się pod ciężarem piętna, jakie nosi na sobie. Mizu chce odnaleźć i zabić ostatnich czterech, przebywających w Japonii nielegalnie, białych mężczyzn. W końcu jeden z nich może być jej ojcem – człowiekiem, który skazał Mizu na życie w ukryciu przed światem, a jej matkę na wieczną hańbę, której nie da się zmazać. Podróż głównej bohaterki będzie oczywiście wyboista, po drodze nie zabraknie problemów, ale także postaci, które zostaną z nami na dłużej, bo szukając zemsty główna bohaterka wplącze się w konflikty znacznie większe od siebie.
Serial Niebieskooki samuraj urzeka swoim pięknem
Na pierwszy rzut oka fabuła „Niebieskookiego samuraju” jest wyjątkowo nieskomplikowana i faktycznie taka pozostaje do samego końca, choćby jeżeli po drodze zaczyna ulegać rozgałęzieniom. Pojawiają się retrospekcje, wątki poboczne z udziałem innych bohaterów, ale finalnie cel pozostaje jeden i ani na moment nie znika z horyzontu – zemsta. Na szczęście po drodze dostajemy okazję, by lepiej poznać Mizu i jej motywacje, choć bohaterka w dużej mierze do samego końca pozostanie enigmą. Trochę więcej dowiadujemy się o niej głównie dzięki retrospekcjom, w których ogromną rolę odegra Mistrz Eiji, jej niewidomy mentor (Cary-Hiroyuki Tagawa, „Człowiek z Wysokiego Zamku”).
Ale takich bohaterów istotnych dla Mizu i jej podróży będzie oczywiście w „Niebieskookim samuraju” więcej. Z jednej strony Ringo (Masi Oka, „Heroes”), pozbawiony rąk kucharz, który jest wpatrzony w Mizu jak w obrazek – to dzięki niemu od czasu do czasu będziemy w stanie zobaczyć bardziej ludzką twarz głównej bohaterki. Z drugiej księżniczka Akemi (Brenda Song, „Dollface”) i zakochany w niej samuraj Taigen (Darren Barnet, „Jeszcze nigdy…”). Ona będzie głównym pretekstem do dyskusji o roli kobiety w japońskim społeczeństwie. On – pretekstem do rozważań, czy honor zawsze i wszędzie powinien być wartością dla człowieka (i samuraja) nadrzędną.
„Niebieskooki samuraj”, choćby jeżeli pozostaje serialem akcji, w którym – dzięki świetnie wyreżyserowanym scenom walk – trup ścieli się gęsto a krew leje strumieniami, nie boi się sięgać nieco głębiej, rozbudowując psychologię postaci oraz sięgając po wątki społeczne, które niby odnoszą się do ówczesnej Japonii, ale wiele z nich pasuje i do współczesności. Choć mówimy o serialu animowanym, bohaterowie są tu bardziej prawdziwi i wiarygodni niż w przypadku większości produkcji aktorskich. Najlepszym tego przykładem mogą być dwaj główni antagoniści – poszukiwany przez Mizu Abijah Fowler (Kenneth Branagh, „Wallander”) i jego japoński wspólnik Heiji Shindo (Randall Park, „Blockbuster”). Tych dwóch to czarne charaktery z krwi i kości, kradnące każdą scenę, w której się pojawią.
Niebieskooki samuraj – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Osobny akapit należy poświęcić rzeczy, od której adekwatnie powinniśmy zacząć. „Niebieskooki samuraj” to jedna z najpiękniejszych, jeżeli nie najpiękniejsza, animacja, jakie widziałem w życiu. Ten serial wygląda po prostu obłędnie – niemal każdy kadr to małe dzieło sztuki, które można byłoby oprawić w ramkę. Kreską produkcja nawiązuje oczywiście do japońskich animacji, ale mam wrażenie, iż odnalazła tutaj swój własny, wyjątkowy styl. Nie chcę choćby myśleć, jak długo twórcy musieli pracować nad każdym ujęciem, bo wszystko wydaje się tutaj przemyślane od początku do końca – każdy ruch postaci, każdy promień słońca, każdy cień. Nie mam żadnych wątpliwości, iż pod względem technicznym mamy tutaj do czynienia z prawdziwym arcydziełem.
Dlatego choćby jeżeli nie lubicie klimatów Japonii z czasów, gdy rządzili nią szoguni i samuraje, warto po „Niebieskookiego samuraja” sięgnąć. Takiej uczty dla oczu możecie prędko nie uświadczyć nigdzie indziej, może dopiero kolejny sezon „Arcane” – choć to oczywiście inny styl animacji – będzie w stanie doskoczyć do tego poziomu. Po drugie, przedstawiona w serialu historia, choć osadzona w XVII wieku w Japonii jest dość uniwersalna, w końcu porusza też tematy aktualne po dziś dzień. Po trzecie, to po prostu świetna historia – może i nie trzyma widza za gardło, ale i bez tego wciąga na tyle mocno, iż po pierwszym odcinku chcemy zobaczyć kolejny, a potem kolejny i kolejny…
Pewnie kilkukrotnie, oglądając świetnie wyreżyserowane sceny akcji, pomyślicie o „Kill Billu”, ale nie – „Niebieskooki samuraj” to żaden Tarantino w świecie feudalnej Japonii. Twórcy serialu znaleźli tutaj głos, który jest ich i tylko ich, choćby jeżeli czasem zobaczymy tu inspiracje innymi dziełami. Wspominałem już na początku, iż serial pojawił się na Netfliksie bez większego rozgłosu, dlatego teraz jest doskonały moment, aby dać mu szansę. W końcu ci, którzy „Niebieskookiego samuraja” już widzieli, z pewnością chcieliby zobaczyć ciąg dalszy podróży Mizu. A to może nie być możliwe bez wyższej oglądalności. No chyba iż Netflix dojdzie do wniosku – słusznego – iż projekty takie jak ten warto tworzyć choćby dla garstki widzów.