10 czerwca, 2024
Dzisiaj było ciepło jak na lato. Ludzie zmęczeni miejskim zgiełkiem wyjeżdżali na wieś, nad jeziora, uciekali od betonu. Ja z żoną i córką też wyruszyliśmy o świcie do malutkiej wsi, gdzie się wychowałem. Tam wciąż mieszka moja matka.
„No to gotowi? Nic nie zapomnieliście? Ruszamy, zanim słońce zacznie prażyć” – rzuciłem, wsiadając za kierownicę.
Kinga usiadła obok mnie, a Kasia z tyłu, z dala od klimatyzacji.
Postanowiliśmy, iż ostatnie wakacje przed maturą Kinga spędzi u babci. Nie chciała jechać, ale w mieście i tak zostało niewielu jej znajomych.
„Czemu taka markotna? Zobaczysz, spodoba ci się. A tamtejsze dzieciaki to złoto” – próbowałem ją pocieszyć.
„Spoko, tato, wszystko gra” – mruknęła, zapinając pas.
Miasto budziło się leniwie. Drogi jeszcze puste, więc gwałtownie wyjechaliśmy na obwodnicę.
Słońce dopiero wstawało. Jego promienie przedzierały się przez liście, kłując w oczy jak szpilki. „Dlaczego mam takie dziwne uczucie?” – pomyślałem, patrząc na szarą wstęgę asfaltu.
Po czterech godzinach dojechaliśmy do tonącej w zieleni wsi. Babcia otworzyła drzwi, aż podskoczyła z radości, i zaczęła nas całować po kolei.
„Kinga taka duża już! Zaraz na ołtarz! Weroniko, upiekłam twoje ulubione pierogi. No wchodźcie, nie stójcie w progu!” – krzątała się, ciągnąc nas do kuchni.
„Wszystko tu takie samo” – westchnąłem, wdychając znajomy zapach domu. – „Nawet moje stare zabawki leżą na półce. Mamo, ty się w ogóle nie zmieniasz” – przytuliłem ją mocno.
„Ty zawsze miałeś gadane” – machnęła ręką. – „Głodni pewnie? Myjcie ręce, zaraz jemy.”
„Tylko uważaj na tę naszą pannicę. Żeby nie szwędała się po nocy” – mówiłem z pełnymi ustami pierogów.
„A ty zapomniałeś, jaki byłeś w jej wieku?” – zaśmiała się, podsuwając mi kubek z kompotem.
„O właśnie! Babciu, zdradź, jaki był tata. Bo wygląda na to, iż od urodzenia święty” – dodała Kinga, błyskając oczami.
Babcia rzuciła okiem przez okno: „Twoi kumple już czekają na podwórku. Widzieli samochód” – mrugnęła porozumiewawczo.
„Kto?” – Kinga poderwała się i przykleiła do szyby.
„Najpierw zjedz” – upomniałem.
„Już się najadłam. Dzięki, babciu, pycha!” – przytupywała niecierpliwie.
„No to leć, wiercipięto” – babcia pogroziła palcem. – „Tylko na obiad się zgłoś!”
Gdy drzwi zatrzasnęły się za Kingą, zwróciłem się do matki: „Pilnuj jej. Z pozoru dorosła, a w głowie wciąż wiatr hula.”
„U nas spokojnie, nie martw się.”
Następnego wieczoru z Weroniką wracaliśmy do miasta. Przy samochodzie dawałem córce ostatnie rady:
„Pomagaj babci. I nie wyłączaj telefonu, jasne?”
„Tato, przestań, wszystko wiem” – Kinga przewróciła oczami.
„Serio, Sławek, przesadzasz” – wtrąciła Weronika. – „Jedźmy, bo nocą będziemy wracać.”
W lusterku widziałem, jak stoją we dwie, machając nam. „Czemu się tak spinam? Kinga jest rozsądna. Trzeba nauczyć się odpuszczać…” – próbowałem uciszyć niepokój.
Minęły trzy tygodnie. Kinga dzwoniła codziennie. Ale w sobotni poranek obudził mnie telefon.
„Do pracy dzwonią?” – zamruczała Weronika.
Spojrzałem na ekran. „Mama”. Serce natychmiast przyśpieszyło.
„Tak, mamo? Czemu tak wcześnie?” – ale już wiedziałem, iż coś jest nie tak.
„Sławku… przepraszam… nie dopilnowałam Kingi” – usłyszałem łkanie.
„Co się stało?” – zerwałem się z łóżka.
„Przyjeżdżaj szybko. Kinga w szpitalu, w śpiączce…”
Weronika zbladła jak ściana. „Co z Kingą?” – wyszeptała.
„Nie wiem. Jedziemy.”
Wczoraj zapomniałem zatankować. Teraz przed stacją kolejka.
„Co robić? Stracimy godziny” – Weronika załamała ręce.
„Dam radę” – wyjąłem kanister z bagażnika.
„To przez nas… zmusiliśmy ją…” – szlochała żona.
„Przestań! Może nie jest tak źle” – warknąłem, chociaż sam nie wierzyłem w te słowa.
Gdy dojechaliśmy, mama czekała na nas w szpitalu. Rzuciła mi się na szyję.
„Lekarz powie więcej” – odsunąłem ją delikatnie.
W pokoju lekarza unosił się zapach świeżej kawy.
„Jest szansa, ale…” – rozłożył ręce.
„Gdzie ten chłopak? Ten, z którym jechała?” – przerwałem mu.
W pokoju na parterze leżał chłopak z nogą w gipsie.
„Jesteś Kacper?” – spytałem bez wstępów.
„Tak. A pan…”
„Jestem ojcem Kingi. Mów, co się stało.”
Okazało się, iż jechali motorem po deszczu. Wpadli w poślizg.
„Kinga nie miała kasku?” – domyśliłem się.
„Nie…” – spuścił wzrok. – „Mieliśmy tylko przejechać się.”
„Czekaliście całą noc na pomoc?” – zrobiło mi się ciemno przed oczami.
„Telefon mi się rozbił…”
Czułem, iż kłamie.
„Jeszcze ktoś był?” – wbiłem w niego wzrok.
Zaczął się wić.
„Kacper lubił Kingę. Zabronił mi się do niej zbliżać…”
W końcu wyciągnąłem z niego adres.
Czekałem pod ogrodzeniem, aż wyjdzie wysoki chłopak w skórzanej kurtce.
„Pokierujesz mnie?” – zaproponowałem podwiezienie.
Gdy znaleźliśmy się na pustej drodze, wyprowadziłem go z auta.
„To przez ciebie?” – trzymałem w dłoni kamień.
„Nie jestem winien!” – Kacper zaczął się cofać.
Podniósłem kamień wyżej. W głowie huczało. *„Ale czy to pomoże Kingi? Boże, jeżeli ją uratujesz, przebaczę mu…”*
Wtedy zadzwonił telefon.
„Sławku! Kinga się obudziła!” – usłyszałem krzyk Weroniki.
Odprowadziłem wzrokiem Kacpra, klęczącego w błocie.
„Módl się, żeby wyzdrowiała”Gdy wróciłem do szpitalnej sali i zobaczyłem, jak Kinga uśmiecha się do nas słabo, ale świadomie, zrozumiałem, iż największą zemstą będzie po prostu szczęście mojej córki.”