Po drugiej stronie zaś – listę cieni. Zasługujący na scenariusz filmowy, a jednak praktycznie nieznany powszechnie życiorys, zaskakującą, pełną zwrotów drogę zawodową. I artystę, którego wizerunek w żaden sposób nie utrwalił się w powszechnej świadomości, w odróżnieniu od choćby Jana Matejki, Stanisława Wyspiańskiego czy Jacka Malczewskiego. Znanego tylko z jedynego autoportretu, który zafundował sobie już po pięćdziesiątce.
Nie tylko konie
A wszystko to należy jeszcze podlać niezwykle obfitym sosem interpretacji jego obrazów, których nie szczędzono zarówno za życia artysty, jak i po jego śmierci. Do spekulacji pod hasłem „Co artysta chciał wyrazić?” ośmielał zresztą fakt, iż sam Chełmoński o swojej sztuce raczej się nie wypowiadał, na zaczepki nie odpowiadał i po prostu robił swoje – malował. A iż tych obrazów wyszło z kolejnych jego pracowni kilka setek, to i zawsze można było w nich znaleźć coś, co potwierdzałoby stawianą tezę.
Dla jednych Chełmoński był rasowym romantykiem – patriotą, który po 12 latach błyskotliwej kariery porzucił Paryż, bo nie mógł wytrzymać z tęsknoty za ojczystymi stronami (w rzeczywistości – minęła koniunktura na jego prace). Dla innych – niezrównanym piewcą wiejskości i polskiego ludu.