Nie rozumiem fenomenu "Emilii Pérez". A tym bardziej tylu nominacji do Oscarów

natemat.pl 19 godzin temu
"Emilia Pérez" albo jest żartem doskonałym, na który wszyscy się nabrali albo jest niepoważnym geniuszem, a ja, pomimo otwartej głowy, nie pojmuję jego fenomenu. Oscary – choć przyjęło się, iż nic nie znaczą – wciąż cieszą się prestiżem i są umownym wyznacznikiem "tego, co dobre". Widząc 13 nominacji dla kampowego filmu Jacquesa Audiarda, pomyślałam: "Szlag, nasza mentalność cofnęła się do lat 90.".


70-paroletni cispłciowy Francuz zabiera się za film o transpłciowości, Meksyku oraz odkupieniu. I już wiesz, iż kroczy po cienkiej linie. Gdy pozbawimy "Emilię Pérez" barwnej, nieco telenowelowej warstwy, odkryjemy kupkę stereotypów, które – jak dotychczas przypuszczałam – powoli, ale sukcesywnie staraliśmy się wypleniać z naszej społecznej świadomości.

Podejście Jacquesa Audiarda mówi nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć – przynajmniej pod kątem warstwy narracyjnej – o jego szalonym kinie. W jednym


z wywiadów wirtuoz sam zasugerował, iż nie zrobił szerszego researchu na temat kraju, którego problemy i krajobraz stanowią tło dla historii odkupienia tytułowej baronessy narkotykowej. I taka jest właśnie "Emilia Pérez" – pod kolorowym parasolem "kampu" reżyser przedstawia widzom swoje zacofane wyobrażenia.

"Emilia Pérez", czyli dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane (RECENZJA)


Hiszpańskojęzyczny kryminał z domieszką musicalu, nakręcony przez francuskiego reżysera ze Złotą Palmą za "Imigrantów" na koncie, opowiada historię liderki kartelu narkotykowego z Meksyku, która próbuje zawiesić swoją nielegalną działalność. A przy okazji decydując się na operacyjną korektę płci i pomoc ofiarom systemu, jaki dotąd współtworzyła.

W filmie Emilia (Karla Sofía Gascón) i jej prawniczka Rita (Zoe Saldaña) zakładają organizację non-profit, której celem jest odnalezienie osób porwanych przez bossów narkotykowych i zwrócenie ich ciał rodzinom. Ktoś, kto wcześniej sam zabijał niewinnych ludzi, teraz ich wybawia. I o ile film nie daje antybohaterce zapomnieć

o jej wadach i przewinieniach, kreuje niebezpieczną sytuację wokół motywu ucieczki od przeszłości, stawiając transpłciowość Emilii w dość niezręcznym świetle i nieświadomie uciekając przed walidacją jej tożsamości.

Audiard patrzy na transpłciowość Emilii Pérez pod kątem dualizmu męskości i kobiecości, używając jej poprzedniego "ja" do podbicia swoich tez, czyli wtedy, kiedy jest mu to na rękę. Nawróconą baronessę ukazuje jako "w pełni kobietę", gdy ta współczuje, troszczy się, pragnie zmienić świat na lepsze. Kiedy wścieka się, grozi komuś, stanowi dla kogoś niebezpieczeństwo, wówczas Gascón obniża głos o parę rejestrów, co od razu kojarzy się z dźwiękami wydawanymi przez człowieka przed feminizującą terapią hormonalną.

"Emilii Pérez" w sposób performatywny zajmuje się pojęciem tożsamości płciowej


i doświadczeniem osoby trans w tytule. Sam pomysł, iż boss kartelu narkotykowego zmienia płeć, by się ukryć, przypomina transfobiczną dyskusję o publicznych toaletach prowadzoną choćby na profilu społecznościowym J.K. Rowling, autorki "Harry'ego Pottera".

Owszem, osoby trans nie muszą być w każdym filmie traktowane jako ofiary, ale


u Audiarda, który pomimo (zapewne) dobrych intencji zatrzymał się na oszczędnym kompendium społeczności LGBTQ+ z lat 90. i płciowych kliszach, tożsamość Emilii jest jedynie pretekstem do zabawy innymi motywami. Twórcę fascynuje sama idea "zmiany", a konkretnie jej fasada.

O postaci Emilii można powiedzieć wiele złego, natomiast Gascón, mimo iż scenariusz rzuca jej kłody pod nogi, gra znakomicie.

Halucynogenna telenowela


Przy tworzeniu kryminalnej opery libretto na podstawie powieści "Écoute" Borisa Razona francuski reżyser inspirował się meksykańskimi telenowelami, co widać, słychać

i czuć. Techniczne wykończenie "Emilii Pérez" – w przeciwieństwie do scenariusza – zachwyca i jest rajem dla entuzjastów kampowej, niepoważnej formy. Musicalowe wstawki nie pozostawiają miejsca dla wyobraźni (w przekazie są dość łopatologiczne) – częściej bawią swoją prostotą, niż skłaniają do refleksji. A podobno to miała być hiperboliczna "zbiorowa halucynacja" (słowa samego Audiarda).

Numer "La vaginoplastia", który krąży po internecie, skręca w stronę absurdalnej wręcz fetyszyzacji tranzycji. Rita odkrywa, iż Bangkok jest "stolicą" zabiegów korekty płci, więc jedzie do miejscowej kliniki, gdzie zastaje setkę wesołych pacjentów, którzy na potęgę poddają się rhinoplastyce, waginoplastyce i falloplastyce.

Meksyk oczami Francuza


Fabuła ekscentrycznego filmu Jacquesa Audiarda zahacza o jakże bolesną dla Meksykanów kwestię terroru, jaki w ich kraju sieją kartele. Paryski reżyser nie wnika

w problematykę wojen narkotykowych w Meksyku i teoretycznie nie musi. Inną sprawą jest jednak brak empatii w prowadzeniu wątku ofiar tegoż biznesu – ich rola polega na wzbogaceniu postaci Emilii. Złożoności tutaj nie uświadczymy, a musical proponuje naiwne, odklejone od rzeczywistości rozwiązania.

Meksykanie odcinają się od "Emilii Pérez", słusznie traktując ją jako ujmę. Mają za złe Audiardowi, iż "ich cierpienie stało się źródłem rozrywki". Jakby tego było mało, plan filmowy kryminału miał obejmować przede wszystkim zdjęcia we Francji, w głównej obsadzie występuje tylko jedna meksykańska aktorka (Adriana Paz), a część postaci mówi w filmie łamanym językiem hiszpańskim z domieszką amerykańskiego akcentu (u jednych jest to racjonalnie wyjaśnione, u innych nie).

Zamerykanizowany występ Zoe Saldañy ("Strażnicy galaktyki") ustawia się tuż za świetną, konsekwentnie poprowadzoną kreacją Gascón, zaś popis Seleny Gomez ("Zbrodnie po sąsiedzku") w roli żony baronessy przyprawia mnie o zawrót głowy. Gwiazdka Disneya bywa w "Emilii Pérez" tragicznie dobra, z naciskiem na "tragicznie".

W swoim morzu stereotypów Audiard na szczęście pominął żółtą tintę w stylu "Desperado" i "Breaking Bad". Chociaż tyle.

"Emilia Pérez" dołącza do "Drużyny Pierścienia"


Najlepszy film, aktorka pierwszoplanowa, aktorka drugoplanowa, reżyser, scenariusz adaptowany, charakteryzacja i fryzury, muzyka, piosenka (aż dwie, bo "El Mal" i "Mi Camino"), zdjęcia, dźwięk, film międzynarodowy, a także montaż – razem 13 nominacji do nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Dużo za dużo.

Za montaż i kategorie aktorskie, w których wyróżniono Gascón i Saldañę, szansa na Oscara "Emilii Pérez" się należy. Najbardziej zastanawia mnie jednak nominacja za charakteryzację, która w filmie sprowadzała się m.in. do nałożenia na antybohaterkę karykaturalnej protezy nosa w scenach sprzed korekty płci. Ani to subtelne, ani godne złotej statuetki.

Wiedząc, iż w konkursie biorą udział takie dzieła jak "Anora" Seana Bakera, "Substancja" Coralie Fargeat i "Konklawe" Edwarda Bergera, decyzja gremium Akademii Filmowej, a raczej jego poparcie dla Audiarda jest rozczarowujące, ale przewidywalne. Oscary mają długą historię nagradzania twórców kina, którzy: łechcą ego Hollywood (np. produkcje o Fabryce Snów), kręcą biografie (m.in. tegoroczny "Kompletnie nieznany"), poruszają się po grząskiej tematyce i są ochrzczeni mianem wirtuozów. Reżyser "Emilii Pérez" potencjalnie spełnia dwa kryteria.



Można się kłócić o to, co jury zobaczyło w "Emilii Pérez", czego wielu widzów nie dostrzegło. Czy to chęć Akademii Filmowej, by zasygnalizować swoje poparcie dla mniejszości płciowej? Czy to sugerowanie się Festiwalem Filmowym w Cannes? Istnieje również prawdopodobieństwo, iż nieprzychylni filmowi krytycy po prostu mylą się

w swojej opinii. Kto wie?


Niemniej w ubiegłym roku do kin trafił horror będący o wiele lepszą reprezentacją osób LGBTQ+ zatytułowany "W blasku ekranu". Niestety Akademia nie słynie z zamiłowania do gatunku kina grozy.

"Emilii Pérez" króluje wśród nominacji do 97. ceremonii wręczenia Oscarów, pokonując w liczbie wyróżnień m.in. "The Brutalist" Brady'ego Corbeta i "Wicked" Jona M. Chu. Tyle samo nominacji zdobyła "Mary Poppins" Roberta Stevensona (1964), "Forrest Gump" Roberta Zemeckisa (1994), "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia" Petera Jacksona (2002) i "Kształt wody" Guillermo del Toro (2017).

Idź do oryginalnego materiału